Reminiscencje z wsi podolskiej Hucisko Brodzkie - Jan Pinkiewicz

„Opustoszała Rzeczpospolita, opustoszała Ukraina. Wilcy wyli na zgliszczach dawnych miast i kwitnące niegdyś kraje były jakby wielki grobowiec. Nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą.”

Te słowa Sienkiewicza ożywiają w mojej pamięci, kiedy wspominam spalone na Ukrainie polskie wsie: Hucisko Brodzkie, Hutę Pieniacką, Hutę Wierchobuską, Polikrowy i mordy ludności polskiej w Podkamieniu, Czernicy i Wołochach w czasie hekatomby, jaką zgotowali nacjonaliści ukraińscy Polakom podczas drugiej wojny światowej. To była moja Ziemia. Polska Ziemia. Dziś już pozostała tylko ziemią przesiąknięta polską krwią.

Wieś Hucisko Brodzkie, gdzie się urodziłem i wychowałem położona była w odległości 15 kilometrów od Brodów i 7 kilometrów od Podkamienia, na drodze wiodącej z pałacu hrabiów Bocheńskich z Wołoch do pałacu hrabiów Dzieduszyckich i Cieńskich w Pieniakach, słynącego z bogatej galerii obrazów, której znaczną część stanowiły obrazy opiewające urodę krajobrazów Podola i dzieje naszej historii. Miejscowość rozlokowana była wśród starych lasów i wzgórz, z których jedno stanowiła góra Zbaraż (412 m n.p.m.). Na jej wierzchołku znajdował się unikatowy zabytek przyrody – dziwnego kształtu skała zwana „Trynóg” – starosłowiańskie bożyszcze. Inne wzgórze pełniło rolę cmentarza. Stała tam drewniana kapliczka z XVI wieku zwana „Gontyną” (tak zwano pogańskie świątynie Polaków w czasach Piastów). Posiadała dach kryty gontem i obraz „Matki Boskiej Płaczącej” w ołtarzu.

W Hucisku Brodzkim znajdowało się około 200 zagród. Większość mieszkańców zasiedlona była tam z dziada pradziada, tu się rodzili, dorastali i zakładali rodziny, wszyscy się znali i szanowali. Wieś zaludniona była w przeważającej większości przez ludność polską. Mieszkały tutaj tylko 3 rodziny ukraińskie i 4 żydowskie. Wszyscy czuli się bezpiecznie. Wzajemne stosunki z otaczającymi wsiami ukraińskimi: Czernicą, Hołubicą i Włochami układały się przyjaźnie. Odwiedzano się wzajemnie podczas świąt rzymskokatolickich i grekokatolickich. Zdarzały się mieszane małżeństwa polsko-ukraińskie. Nie budziły one żadnych negatywnych relacji. Były to zwykłe stosunki sąsiedzkie.

Przyszedłem na świat w licznej rodzinie, jako ostatnie z dziewięciorga dzieci. Miałem 7 braci i 2 siostry. Posiadaliśmy 7ha gruntu i duży jabłkowy sad. Mieszkaliśmy w domu o dwóch izbach i obszernej sieni. Dom mieszkalny był otynkowany, zbudowany na fundamencie kamiennym, konstrukcja ścian nośnych była z drewna, a ściany glinowo-słomiane. W izbie wschodniej znajdowała się kuchnia i piec do pieczenia chleba, duże łóżko, stół i dwie duże drewniane ławy. W izbie zachodniej umeblowanie często było zmieniane. W naszej zagrodzie, oprócz domu, znajdowały się także 2 stajnie i drewniana, podpiwniczona stodoła. Druga drewniana stodoła mieściła się w sadzie, gdzie składowano siano pochodzące z koszonej tutaj trawy. Jesienią i zimą przechowywano w niej jabłka. W stodole tej, w 1942 roku przez 3 miesiące ukrywały się 2 rodziny żydowskie z Huciska Brodzkiego. Posiadaliśmy 2 krowy dające potomstwo każdego roku, które po odchowaniu sprzedawano, 2 konie, około 10 owiec, kilka gęsi i mnóstwo kur. Rok rocznie hodowano 2 świnie, które były zabijane przed świętami, jedna przed Bożym Narodzeniem, druga przed Wielkanocą. Ziemia była tutaj urodzajna, jednak tak dużej rodzinie trudno było się utrzymać. Korzystano z dóbr, jakie dawał las: drewno, grzyby, jagody, maliny.

Tata Jan był z zawodu kamieniarzem. Latem w domu był gościem. Trudnił się wyrobem płyt nagrobnych, figurek i krzyży. Mama (Alfonzyna) zajmowała się domem i dziećmi. Starsze rodzeństwo pracowało na roli i w lesie oraz podkradało drewno z lasu hrabiego Cieńskiego, młodsze pomagało w pracach domowych i zbierało w lesie poziomki, maliny i grzyby.

Raz w tygodniu mama ze starszym bratem jeździła na targ do miasta powiatowego Brody. Zawoziła tam drewno ukradzione z lasu, zebrane w lesie owoce, masło, kury. Przywoziła cukier, sól, zapałki, naftę i tkaniny na ubrania. Jesienią z Lwowa przyjeżdżał kupiec z pomocnikiem po jabłka. Wynajmował miejscowych chłopców, którzy zrywali nasze jabłka, ładowali do skrzynek, furmankami wozili na stację w Brodach, skąd pociągiem jechały do Lwowa. To była lwia część naszych dochodów. Co roku siano również konopie i len. Kobiety zbierały się w jednej chacie i na kołowrotkach przędły nici. Tkacze wyrabiali z nich płótno, które potem moczono i rozkładano na trawie, aż pod działaniem wody i słońca uzyskały śnieżną biel. Był to materiał na pościel i ubrania robocze dla mężczyzn.

W sierpniu 1939 roku dwaj bracia Marcin i Michał zostali zmobilizowani. Franek jako oficer już tam był. Wojna wisiała w powietrzu. Nad ranem 1 września Niemcy bez wypowiedzenia wojny rozpoczęły agresywny atak na Polskę. Wrogie, niemieckie samoloty pojawiły się nad Brodami. Łuny po pożarach i dymy pojawiające się nad zbombardowanym miastem widoczne były z Huciska Brodzkiego. W następnych dniach września na drogach od zachodu pojawili się uciekinierzy. Opowiadali, że Niemcy prą do przodu jak nawałnica napotykając na bardzo słaby opór Polaków. Lotnictwo niemieckie bombardowało polskie miasta i kolumny uciekinierów. Widzieliśmy, jak ostrzelali kolumnę wojska polskiego na szosie w Suchowoli. Po pewnym czasie zaczęły docierać również optymistyczne informacje – wojsko polskie zatrzymało pochód wojsk niemieckich nad Bzurą. Spodziewaliśmy się szybkiego zwycięstwa i końca wojny.

Korzystając z powstałego w kraju zamętu wojennego nacjonaliści ukraińscy rzucili się na rabunek. Rozpoczęły się rozboje, napady na Polaków, nawet w ich własnych domach. W Ponikwie został splądrowany i zrabowany pałac Bocheńskich. Rozbrajano polskich żołnierzy. Zabierano im broń, odzierano z mundurów, ale z reguły puszczano wolno. Niestety zdarzały się również zabójstwa.

Polacy czekający na zwycięstwo polskich żołnierzy doczekali się wojsk sowieckich. Wkroczyli do wsi młodzi żołnierze, nieco przestraszeni, nędznie ubrani, na głowach nosili śmieszne czapki ze szpicem, a swoje długie karabiny, z równie długimi bagnetami zawieszone mieli na sznurkach. Wraz z nimi przyszła nowa władza.

Sowieci uważali, że powinni wyzwolić Ukrainę spod polskiej okupacji. Powstała nowa ukraińska republika z własnymi oddziałami milicji, powołano nowych sołtysów, przewodniczących „rajkomów” (gminna rada narodowa) i urzędników. W szkołach wprowadzono język ukraiński. Zwoływano mitingi za mitingami, a na nich uświadamiano obywateli, jak to będzie dobrze, kiedy okupowana przez burżuazyjne państwo polskie część Ukrainy stanie się integralną częścią całego kraju i zostanie włączona do szczęśliwej rodziny sowieckich narodów.

Po różnych tarapatach wojennych w połowie października Marcin i Michał powrócili do domów. Do Huciska Brodzkiego nie wróciło 7 powołanych na wojnę mężczyzn. Jeden z nich, Mikołaj Olszański, nie zginął w boju, a został zamordowany przez Ukraińców w Litowiskach odległych od jego domu o 3 kilometry. O Franku mówiono, że był ciężko rany i zmarł w szpitalu.

W długie jesienne i zimowe wieczory, wśród mroku rozproszonego migotliwym światłem lampy naftowej lub świecy mówiono o wojnie i powrocie armii Sikorskiego. Ja z wielką pasją czytałem trylogię Sienkiewicza. Zachwycałem się scenami walki Wołodyjowskiego z Bohunem. Kilkakrotnie wracałem do tego fragmentu powieści. Spotykałem się też z rówieśnikami. Zakładaliśmy wnyki na zające, jeździliśmy na nartach na Zbarażu.

Narastała groza niepewności. Sowieckie służby bezpieczeństwa zaczęły organizować siatki donosicieli i żywo interesować się rodzinami osób, które przed wojną pełniły jakieś funkcje w administracji. Zaczęły się wywózki w głąb Rosji. Obleciał nas strach. Brat Franek był oficerem i aktywnym członkiem Związku Strzeleckiego. Obawialiśmy się, że nas również czeka daleka, darmowa podróż na wschód.

Pamiętnymi dniami dla Polaków mieszkających na Kresach był 11 i 12 luty 1941 roku. Na dworze mróz dochodził do 30 stopni. Przeznaczonych do wywózki na Sybir wyciągano z mieszkań dając im pół godziny na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. Zostali załadowani do nieogrzewanych wagonów towarowych na stacji w Brodach. Były to rodziny oficerów, policjantów, leśniczych, nauczycieli, legionistów i urzędników. Po większości ślad zaginął.

Ukraińcy wyraźnie zaczęli stronić od Polaków. Nie odczuwało się już tej życzliwości i serdeczności, która była dawniej. Skrajnie radykalni i szowinistyczni ukraińscy przywódcy mieszkający we Lwowie i okolicznych miastach już przed wojną organizowali siatki wywiadowcze dla niemieckich szpiegów. Po wybuchu wojny, bojąc się władzy radzieckiej, przenieśli się do Krakowa, Tarnowa i Jarosławca i stąd przekazywali dyrektywy swoim pobratymcom, którzy rozniecając idee narodowościowe rozbudzali nienawiść do polskich sąsiadów. Umiejętnie podsycana wrogość była na rękę sowietom. Rezultatem tych nacjonalistycznych knowań były zachowania Ukraińców, którzy coraz częściej donosili na Polaków do NKWD dostarczając listy tych, których, ich zdaniem, należy wysłać na Sybir.

21 czerwca 1941 roku o świcie nad polami Huciska Brodzkiego odbyła się walka niemieckich i sowieckich samolotów. Zostały strącone 2 sowieckie samoloty. Kiedy przestały się palić miejscowi, co sprytniejsi chłopi, przeszukiwali ich wnętrza i powyciągali aluminiowe rurki bardzo przydatne przy konstrukcji bimbrowni. W ciągu następnych dni nic się nie działo. Na drogach pojawiały się kolumny sowieckich żołnierzy. Do wsi wjechał olbrzymi czołg, zatrzymał się niedaleko cembrowanej studni w sadzie pomiędzy drzewami. Stał tam 3 dni. Na skraju lasu kręciły się grupki rosyjskich żołnierzy, przyglądali się mapom, naradzali, wreszcie odeszli w stronę Podkamienia. W dwa dni po ich zniknięciu do wioski wjechały 2 motocykle, każdy z 3 żołnierzami niemieckimi. Mieli karabiny przewieszone przez plecy, na głowach zamiast hełmów furażerki i rękawy koszul poodwijane do łokci. Byli uśmiechnięci i zadowoleni, przez co sprawiali wrażenie wycieczkowiczów, a nie żołnierzy na wojnie. Następnego dnia przez Hucisko przejechała duża kolumna samochodów. W ich skrzyniach siedzieli lub stali młodzi żołnierze z jasnymi włosami, w rękach trzymali kufle z piwem i machając rękami pozdrawiali przyglądającym się. Pojawili się nowi okupanci.

Ukraińcy witali Niemców jak wyzwolicieli. W niektórych miejscowościach stawiano bramy powitalne. W Czernicy, wsi na wskroś ukraińskiej zapanował szał radości. Miejscowy pop wezwał do sypania kopca, który miałby upamiętnić historyczną datę odzyskania przez nich niepodległości.

Z nacierającymi wojskami niemieckimi szedł ukraiński batalion w niemieckich mundurach. Batalion ten o nazwie „Nachtigall”, dowodzony przez porucznika Romana Szuchewicza, późniejszego generała i dowódcy zbrodniczej Ukraińskiej Powstańczej Armii wszedł do opuszczonego przez Armię Czerwoną Lwowa 30 czerwca 1941 roku o siedem godzin wyprzedzając regularne wojska hitlerowskie. Za tym batalionem ciągnęły z Małopolski na Podole grupy aktywistów Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Ich zadaniem było tworzenie na ziemiach zajętych przez Niemców ukraińskiej administracji i policji. Towarzyszyło im hasło – „Państwo ukraińskie tylko dla Ukraińców”.

30 czerwca 1941 Stefan Bandera proklamował powstanie państwa ukraińskiego z siedzibą rządu w Lwowie. Wrócili ci co w 1939 roku woleli czmychnąć za Bug. Znowu głosili stare nacjonalistyczne hasła, wspomagani żelazną pięścią niemieckiej władzy. Miejscowi nacjonaliści, którzy dotąd z uszami położonymi po sobie nie wysuwali nosów ze swoich nor, wylegli na powierzchnię jak robactwo. Dotychczas swoje prawdziwe oblicze kryli pod maską zgody na radziecką władzę, teraz zerwali tę maskę i drapieżnie wyszczerzyli swoje kły. Do głosu doszła wszelkiego rodzaju hołota szukająca łatwego życia, kryminaliści, którzy poczuli, że nadszedł ich czas, aby się sprzedać i pohulać. Tego bandyckiego procederu nie ukróciła nawet decyzja niemieckiego rządu nakazująca Ukraińcom odwołanie aktu utworzenia samozwańczego państwa, a członków tego rządu zamknięto w obozach koncentracyjnych. Bandy ukraińskie, które dotychczas atakowały Polaków i Żydów (przywódcą jednej z nich był Iwan Jarosz z Litowiska, który kazał powiesić swoją bratową, ponieważ była Polką) i dokonywały rozbojów w celu wzbogacenia się zmieniły front działania. Teraz celem ich agresji i zbrodniczych instynktów byli rozproszeni po lasach żołnierze rosyjscy, którzy starali przedostać się na wschód za Zbrucz. Byli mordowani bez litości.

Nie wszyscy mieszkańcy wioski zdawali sobie sprawę, co niesie za sobą zmiana okupanta. Cieszyli się, że oddaliła się zmora wywózek na Sybir. Ale nastał czas okrutnego panowania Niemców i nacjonalistów ukraińskich. Na rolników nałożono duże kontyngenty zboża, mięsa, jaj i mleka. Niemieccy urzędnicy przeszukiwali gospodarstwa zabierając każdą świnię i cielaka. Wielu rolników na przednówku nie miało co do garnka włożyć. Panował głód. Skończyły się wywózki na Sybir, rozpoczęły łapanki i polowanie na młodych mężczyzn i chłopców przeznaczonych do niewolniczej pracy w Niemczech. Brata Bronka zatrzymali w Brodach i wywieźli do Gorlitz (Zgorzelec), gdzie pracował w pralni. Za słuchanie radia został aresztowany i uwięziony w obozie koncentracyjnym w Gross-Rosen (Rogożnica). Brat Julek z dwoma kolegami pobił policjanta w Brodach. Znajomi zostali powieszeni, Julek jako niepełnoletni trafił do obozu koncentracyjnego w Dachau.

Wiosną 1943 roku zaczęły rozchodzić się wiadomości o masowych, okrutnych morderstwach Polaków przez nacjonalistów ukraińskich. Latem ilość tych informacji nasilała się. Było słonecznie i upalnie. Zboża szybko dojrzewały, z początkiem lipca rozpoczęły się żniwa. Wieczorami niebo zabarwiało się czerwonymi smugami ognistych łun. Znowu komuś spalono dom, wymordowano całą rodzinę, nie było dnia, którego by nie zabito jakiegoś Polaka. Wymiana informacji odbywała się zawsze po niedzielnej mszy w kościele. Z przerażeniem słuchano relacji ludzi, którzy uciekli z pogromu na Wołyniu. Od nich dowiedziano się o mordach w Głobuczance i Starykach. Ci młodzi chłopcy, którzy pojawili się w Hucisku Brodzkim opowiadali, że ludność z ich wsi 3 dni odpierała ataki banderowców. Niestety obrona zakończyła się straszliwą klęską. Zginęło około 1500 Polaków. Przerażenie ogarnęło wszystkich. Trwoga padła na Polaków z Ponikwy, Wołoch, Boratyna i innych okolicznych wsi.

W tych groźnych czasach do rodzinnej miejscowości powrócił Franciszek Pinkiewicz. Opuścił ją jako młodzieniec mający uczyć się kowalstwa. Zamieszkał u dalekiego krewnego mamy, kowala, w Brodach. Pracując w kuźni ukończył gimnazjum, wstąpił do Związku Strzeleckiego. Każdą wolną chwilę w czasie wakacji spędzał na ćwiczeniach i obozach organizowanych przez ten związek. Po zdaniu matury wstąpił do szkoły Podchorążych Artylerii Przeciwlotniczej w Brześciu nad Bugiem, którą ukończył w 1938 roku. Podczas walk nad rzeką Wartą, 5 września 1939 roku został ranny w okolicach miasta Sieradz. Obrzucono go granatami ręcznymi, kiedy prowadził ogień z przeciwlotniczego karabinu maszynowego w kierunku nacierających Niemców. Wyniesiono go z pola walki i umieszczono w szpitalu w Łodzi. W październiku opuścił szpital i w cywilnym ubraniu potajemnie przedostał się do Lwowa. Chciał wrócić do domu, ale dowiedział się, że Sowieci wywożą polskich oficerów w głąb Rosji. Nie miał wątpliwości, że gdy pojawi się w rodzinnej wsi natychmiast zostanie zesłany na Sybir. Lwów był lepszym miejscem do ukrycia niż Hucisko Brodzkie. Tutaj pod zmienionym nazwiskiem zatrudnił się w kolejowych zakładach naprawczych i rozpoczął pracę w konspiracyjnej organizacji noszącej nazwę Służba Zwycięstwa Polski, utworzonej przez oficerów Wojska Polskiego. W 1941 roku, po zajęciu przez Niemców rejonów województwa lwowskiego i tarnopolskiego zjawił się w Hucisku. Ożenił się z dziewczyną z Nowej Huty. Po 3 miesiącach znowu znikł i nikt nie wiedział cóż się z nim stało. Jesienią 1942 roku podjął pracę kowala w majątku Pieniaki oddalonym od Huciska o 6 km. Otrzymał tam mieszkanie i zamieszkał z rodziną. Jak się później dowiedzieliśmy podjęcie tej pracy związane było z rozkazem dowództwa AK. Franciszek został zobowiązany do scalenia w jedno rozproszonych po wsiach i miasteczkach małych oddziałów AK w powiecie brodzkim i złoczowskim. Praca kowala na rzecz niemieckiej gospodarki dawała mu dokumenty z Arbeitsamtu i możliwość swobodnego poruszania się na terenie miast Brody, Podkamień i Złoczów. Ciągle nadchodziły wiadomości z Wołynia i wsi w okolicach Podkamienia i Brodów o nasilających się atakach na Polakach, paleniu zagród i morderstwach. Franek jako aktywny członek Związku Strzeleckiego i oficer Armii Polskiej nie mógł czuć się bezpiecznie w Pieniakach. Zrezygnował z pracy i wraz z rodziną powrócił do Huciska Brodzkiego i zamieszkał w domu brata Michała. Od samego początku zdawał sobie sprawę z zagrożenia, na jakie narażona była wieś ze strony zorganizowanych grup nacjonalistów ukraińskich. Zorganizował spotkanie w szkole, na które zaprosił starszyznę wiejską. Zaproponował system obrony. Wieś należało podzielić na 4 rejony, w których wystawiono by uzbrojone patrole. Broni było nawet dość sporo. Ktoś tam wydobył spod strzechy karabin, który dostał od żołnierza polskiego we wrześniu 1939 roku, ktoś inny ukrywał broń, którą w lipcu 1941 roku zostawił żołnierz rosyjski w zamian za cywilne ubranie. Było też kilka strzelb myśliwskich i parę obrzynków. Należało poczynić starania, aby zgromadzić tej broni jeszcze więcej. Osoby nie posiadające broni palnej miały być uzbrojone w drągi i widły. Na skraju dróg prowadzących do wsi miały stać czaty. Każda osoba pojawiająca się we wsi musiała być zauważona. Nocą należało wystrzelić kilka razy z broni palnej, aby dać do zrozumienia banderowcom, że wieś czuwa i jest uzbrojona. Kolejną sprawą nie cierpiącą zwłoki było zorganizowanie grupy wywiadowczej do pozyskiwania na bieżąco informacji o poczynaniach banderowców, sytuacji i nastrojach we wsiach ukraińskich oraz wsiach mieszanych z przewagą mieszańców narodowości ukraińskiej. Pod szczególną uwagą powinna pozostać wieś Czernica i przysiółek Antonówka. Ważne również było powołanie grupy kurierów i nawiązanie łączności z grupami AK w Hucie Pieniackiej, Podkarmieniu, Majdanie Pieniackim, Polikrowie i Hucie Wierchobuskiej. Kurierami powinny być młode osoby bardzo dobrze znające język ukraiński. Propozycje przedstawione przez Franciszka Pinkiewicza zostały zaakceptowane i zebrani mieszkańcy Huciska Brodzkiego zobowiązali się je zrealizować.

Byłem jednym z kurierów. Dwa razy chodziłem do Podkamienia, dwa razy do Huty Pieniackiej i raz do Palikrow. Na początku to była dla mnie zabawa – taki bieg na orientację. Miałem wrażenie jakbym brał udział w zajęciach na obozie Orląt Lwowskich, tyle, że w trudniejszych warunkach. Byłem zadowolony, że nadaję się do takiego zadania. Byłem dumny, że zostałem kurierem.

Pierwsza moja wyprawa prowadziła do Podkamienia. Znałem tę trasę. Prawie co roku chodziłem tam na odpust odbywający się w kościele przyklasztornym. Na każdą moją wyprawę opracowywana była legenda. Na dwa dni przed wyjściem panowie Franciszek Pryszczewski, Józef Schutz lub Olszański spotykali się ze mną, aby omówić trasę, uwrażliwiali na różne niebezpieczeństwa. Uczyłem się tej legendy jak pacierza. Sprawdzano, czy ją opanowałem. Odpytywanie odbywało się w języku ukraińskim.

Następna moja wędrówka była do Palikrow. Podczas niej przeżyłem mrożącą krew w żyłach przygodę. Kiedy wracałem z Palikrow i mijałem miejscowość Podsokolniki rozpętała się ulewna burza z piorunami.Zobaczyłem stojącą nieopodal kapliczkę, być może cerkiewkę, otoczoną świerkowym zagajnikiem. Drzwi nie były zamknięte. Wszedłem do środka i usiadłem w kącie obok ołtarza. Deszcz i zmęczenie zmorzyły mnie i zapadłem w sen. Kiedy się obudziłem było zimno i ciemno. Skulony przesiedziałem tam do świtu w strachu i niepokoju. Rankiem lasem obok Huciska Litowiskiego dotarłem do domu.

Druga wyprawa do Pokamienia również napędziła mi dużo strachu.W drodze powrotnej, na drodze leśnej wiodącej z Litowisk do Huciska Brodzkiego, dogonił mnie wóz zaprzężony w dwa konie, na którym siedziało 6 uzbrojonych banderowców. W ręku miałem koszyk, a w nim słoninę, jaja i butelkę bimbru. Wóz zatrzymał się obok mnie, banderowcy wysiedli i zaczęli ze mną rozmowę. Pytali, jak się nazywam, gdzie mieszkam i dokąd idę. W odpowiedzi podałem nazwisko Ukraińca mieszkającego w Litowiskach, jako moje własne i powiedziałem, że idę do Huciska Brodzkiego do wuja Sałabaja. W Hucisku mieszkało 3 Ukraińców. Sałabaj miał gospodarstwo za górą cmentarną, był tkaczem i muzykiem. Z jego synem chodziłem do szkoły. Znałem całą jego rodzinę. Jeden z banderowców powiedział, żeby mnie puścili, gdyż zna Sałabaja i wiem, że ma syna w moim wieku. Jednak nie wszyscy banderowcy uwierzyli w jego zapewnienia. Kazali, abym się przeżegnał i zmówił Ojcze Nasz po ukraińsku. Wystraszyłem się. Wiedziałem, ze banderowcy w okrutnych męczarniach zabijali kurierów i wywiadowców. W tym momencie z Litowisk nadjechała bryczka paradna, jaką jeżdżono do kościoła, na przyjęcia lub w odwiedziny do sąsiadów. Siedziało w niej 4 mężczyzn. Banderowcy przestali się mną interesować i obserwowali nadjeżdżających. Gdy zrównała się z wozem banderowców jej woźnica podciął konie i ruszyli galopem. Powstało zamieszanie. Banderowcy strzelali i krzyczeli, wskoczyli na wóz i pognali za oddalającą się bryczką. Było oczywiste, że czekali na tych mężczyzn w lesie. Zatrzymali mnie przez przypadek. Zostałem sam. Zszedłem z drogi do parowu, w którym płynęła rzeczka i szczęśliwie dotarłem do Huciska.

Przed drugą wyprawą do Huty Pieniackiej, którą odbyłem około 20 stycznia 1943 roku odczuwałem uzasadniony niepokój. Z rozpoznania dochodziły informacje, że banderowcy patrolują drogi, a zetknięcie się z nimi groziło męczeńską śmiercią. Tuż przed moim wyjściem dowiedziałem się, że kurierka idąca z Huty Pieniackiej do Huciska Brodzkiego wpadła w Żarkowie w ręce banderowców i została rozerwana końmi. Wyszedłem z Huciska dość późno. Tym razem szedłem przez Wysoki Kamień. Wchodząc do wsi Hołobica natknąłem się na uczniów wracających ze szkoły. Udając ucznia szedłem za nimi w odległości około 50 m i tak doszedłem do drogi prowadzącej do lasu w kierunku Huty Pieniackiej. Przyspieszyłem kroku i prawie po godzinie zadowolony i szczęśliwy dotarłem do zabudowań Huty Pieniackiej. Gorzej przedstawiał się mój powrót. Chciałem zostać w Hucie, bardzo bałem się drogi powrotnej. Jednak tłumaczono mi, że muszę wracać, gdyż moja rodzina i koledzy będą się martwić, gdy na czas nie pojawię się w rodzinnej wsi. Szczególnie, że póki co, nic poważnego się nie dzieje. Zgodziłem się wracać, ale tym razem drogą leśną, ale nie przez Żarków. Opracowano nową legendę na moje przejście: mieszkam w Hołubicy, nazywam się Anton Fedziuk i wyszedłem do lasu, aby ustawić wnyki na zające. Wychodząc z Huty Pieniackiej miałem przy sobie 10 wnyków. Ominąłem Hołubicę, do lasu wszedłem od strony Żarkowa i szczęśliwie dotarłem do domu. Była to ostatnia eskapada w mojej działalności kurierskiej.

Miesiące sierpień i wrzesień 1943 roku były dość spokojne zwłaszcza, że przez te dwa miesiące nie docierały wiadomości o masowych morderstwach i spalonych wsiach. Mieszkańcy Huciska przypisywali to temu, Ukraińcy wiedzą że mamy się na baczności, czuwamy i jesteśmy uzbrojeni. Życie we wsi toczyło się normalnie. Ludzie byli pochłonięci pracą, ze stodół dochodziły odgłosy cepów, kowale w kuźniach naprawiali uszkodzone w czasie lata pługi i inne narzędzia rolnicze. W niedziele wielu mieszkańców szło do Ponikwy do kościoła. Odbywały się wesela i chrzciny.

Franciszek Pinkiewicz przestrzegał, że aby demonstrować siłę to faktycznie trzeba ją mieć tzn. trzeba mieć wystarczającą liczbę ludzi umiejących obsługiwać broń i dostateczną ilość broni. Ludzi to my mieliśmy. Nasza młodzież w Związku Strzeleckim przechodziła szkolenie wojskowe i z bronią była obeznana. Wielu mieszkańców odsłużyło wojsko. Broni jednak mieliśmy mało. Musieliśmy wykazać więcej inicjatywy by ją zdobyć.

Nie trzeba było zachęcać mieszkańców do jej zdobywania. Każdy z tych byłych wojskowych czy młodzików wolałby iść na wartę z broną niż z maczugą. Powoli, krok za krokiem uzupełniano uzbrojenie. Nie było to łatwe. Każdy karabin, każdy pocisk, każdy granat trzeba było zdobywać własnym sumptem. Zbierano ją w sposób przeróżny. Kupowano ją od niemieckich magazynierów, którzy mieli nie rejestrowaną broń zdobytą na armii sowieckiej, wyciągano trochę od Węgrów, którzy stacjonowali w Brodach, zbierano porzuconą lub zakopaną w lasach przez uciekających żołnierzy rosyjskich. Dzięki temu w Hucisku broni ciągle przybywało. Franciszek Pinkiewicz i Franciszek Pryszczewski byli niezwykle zadowoleni z takiego obrotu sprawy zwłaszcza, że banderowcy kilka razy podchodzili do Huciska małymi grupami, prawdopodobnie na rozpoznanie. Za każdym razem zostali jednak w porę zauważeni i przepędzeni, a warty od razu były wzmacniane. Na większe skupiska ludności polskiej, przynajmniej w najbliższej okolicy, banderowcy nie napadali. Natomiast donoszono o morderstwach dokonywanych na pojedynczych Polakach, zaginięciu tej lub innej osoby. Docierały również wiadomości, że banderowcy w Czernicy zasiedlonej przez ludność polską i ukraińską robią wypady małymi grupami - palą polskie gospodarstwa, mordują ich mieszkańców. W Hucisku wielu było takich, którzy twierdzili, że banderowcy nie ośmielą się na nich napaść. Byli przecież zorganizowani, uzbrojeni i zdeterminowani.

Zwiadowcy, którzy mieli dostarczać wiadomości pracowali w bardzo trudnych i niebezpiecznych warunkach. Starali się pozyskiwać do tej pracy przede wszystkim mieszkających w poszczególnych wsiach Polaków i Ukraińców nie zgadzających się z polityką Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Przekazywane przez nich informacje były wiarygodne i bardzo cenne. Były ich jednak niewielu, ponieważ wiadomo było, że banderowcy karali za to śmiercią lub „zdjęciem rękawiczek”, co oznaczało zdjęcie skóry od łokcia do nadgarstka. W tej sytuacji wywiadowcy zmuszeni byli tylko podpatrywać z pewnej odległości, co się dzieje w interesujących ich miejscach i rozmawiać z ludźmi, którzy tę wieś opuszczali lub utrzymywali kontakt z krewnymi lub powinowatymi.

Niektórzy mieszkańcy Huciska byli ostrzegani przez swoich ukraińskich przyjaciół z sąsiednich wsi o grożącym im niebezpieczeństwie. Doradzali Polakom, by wyprowadzili się tam, gdzie stacjonują wojska niemieckie, gdzie banderowcy nie mogą bezkarnie ich mordować. Czernicki kuren postanowił bowiem wszystkich mieszkańców Huciska zabić, a wieś zmieść z powierzchni ziemi. Jedni brali takie przestrogi poważnie, inni uważali, że to tylko propaganda Ukraińców, którzy chcą zagarnąć mienie i dobytek Polaków. Takie ostrzeżenie otrzymał Marcin od swojego ukraińskiego sąsiada i dzięki temu cała rodzina ocalała od męczeńskiej śmierci. Pewnego grudniowego wieczoru 1943 roku do Marcina przyszedł ów sąsiad i powiedział, że musi uciekać, bo oni już nie są w stanie go obronić. Zapadł wyrok o wymordowaniu jego i całej rodziny.

Marcin ożenił się z dziewczyną z Huciska Brodzkiego. Ciotka żony Marcina mieszkała w Czernicy, była osobą samotną i po wyjściu swojej krewnej za mąż obdarowała ich gospodarstwem. Zostali tak zwanymi „pryjmakami”. Dom dość obszerny zbudowany był z cegły. Obory i stodoła częściowo były zbudowane z cegły i częściowo z drewna. Marcin pracując ulepszał gospodarstwo. Współżycie z sąsiadami układało się sympatycznie. Nie angażował się w politykę, wolał być od niej z daleka strzegąc ciszy i spokoju własnej zagrody. Żona urodziła mu troje dzieci. Żyli w spokoju i miłości do siebie.

Wówczas nastąpił ten pamiętny grudniowy wieczór 1943 roku, kiedy dowiedział się, że aby zachować życie musi opuścić Czernicę. Tracił cały dorobek swojego dotychczasowego pracowitego życia. W stodole zaczęto szybko pakować żywność do sań. Marcin położył na nie swoją żonę i dzieci, przykrył ich poduszkami i pierzynami, po czym zarzucił na nich baraninę. Zaprzągł konie i cichaczem wymknął się ze swojej zagrody do Brodów.

Franek nie lekceważył zagrożenia i, gdy otrzymał ostrzeżenie, poczynił starania celem przyspieszenia przygotowania wsi do obrony przed atakiem.

W święta Bożego Narodzenia 1943 roku banderowcy pokazali swoją bandycką twarz, mordując Polaków w ich własnych domach, bądź ściągając ich do Antonówki. Trzech Polaków z Wołoch zostało wywiezionych do lasu koło Antonówki i zamordowanych w bestialski sposób. We wsi Dubie zabito siedem osób. We wsi Nakwasza wymordowano dwie rodziny.

Wieść o zbrodniach nacjonalistów ukraińskich poruszyła całą wieś. Ginęli niewinni ludzie, ginęły całe rodziny. Wieści o tym przekazywano sobie ze zgrozą, ale wydarzenia te miały miejsce na Wołyniu – daleko. Natomiast, kiedy krew popłynęła we wsiach Wołochy, Dubia i Nakwasza, odległych zaledwie kilka kilometrów od Huciska, zagrożenie stało się realne. Należało sposobić się do obrony.

Franek Pinkiewicz zwołał mieszkańców do domu ludowego na naradę, która była poświęcona omówieniu wydarzeń w czasie Świąt Bożego Narodzenia. Trwała ona dość długo. Rozważano różne warianty samoobrony. Były też propozycje opuszczenia wsi i wyjazdu do Brodów, do Złoczewa lub innych bezpiecznych miejsc.

Głos zabrał Jan Bąkowski. Powiedział, że nie wyobraża sobie opuszczenia Huciska. Tu się urodziliśmy, tu byli nasi pradziadowie, tu dorastaliśmy, chodziliśmy do szkoły, pracowaliśmy, pomnażaliśmy dorobek całych pokoleń, a teraz mielibyśmy to wszystko zostawić Ukraińcom, którzy czekają tylko na to, abyśmy się wynieśli. My o tę Ziemię walczyliśmy od stuleci. Broniliśmy ją przed Tatarami, Turkami, Rosjanami, a nawet Szwedami. Obronimy ją i teraz. Po takim wystąpieniu mogło zapaść tylko jedno postanowienie. Bronimy się. Z tym postanowieniem zgodzili się przede wszystkim byli żołnierze oraz młodzież. Wieś można obronić i ludzi w niej mieszkających również, ale tylko wtedy, gdy będziemy jednolitą, zdyscyplinowaną organizacją.

Na naradzie tej powołano sztab samoobrony. Franciszek Pryszczewski zaproponował na stanowisko komendanta Franciszka Pinkiewicza, który był jedynym oficerem w naszej wsi. Był odważny, uczciwy i mądry. W skład tego sztabu powołano również Franciszka Pryszczewskiego, Stanisława Schutza i Romana Śliwińskiego.

Po wyborze Franciszek Pinkiewicz prosił o podporządkowanie się kierownictwu samoobrony i przestrzeganie dyscypliny społecznej. Poinformował zebranych, ile mieliśmy broni palnej, w jakim była stanie, ile było broni wspólnej tzn. należącej do samoobrony, a ile należącej do osób prywatnych. Następnie głos zabrał Tadeusz Halicki. Stwierdził, że większość broni należy do osób prywatnych i jemu to się nie podoba, gdyż właściciele tej broni czują się ważniejsi. W praktyce jest tak, że niektórzy pełnią wartę z kijami, podczas gdy inni trzymają broń pod łóżkiem. Zaproponował, żeby całą broń zmagazynować i wydawać pełniącym wartę. Na ten temat wywiązała się dyskusja. Większość wypowiadała się, że każdy powinien mieć broń przy sobie. W momencie ataku Ukraińców nie byłoby takiej sytuacji, że zamiast zajmować wyznaczone stanowisko obronne wszyscy biegną do magazynu po broń. Wyniknie chaos. Poza tym, kto będzie odpowiedzialny za tę broń i ją czyścił. Ostatecznie ustalono, że broń ciężka jak cekaemy i erkaemy oraz broń pozyskana będzie magazynowana, natomiast właściciele broni będą ją mieli u siebie. Magazyn broni znalazł swoje miejsce w środku wsi, w domu Tomasza Michalewskiego. Był on zbudowany z cegły z dachem pokrytym blachą.

Po naradzie Sztab Samoobrony przystąpił do opracowywania wariantów obrony. Sporządzono spis mężczyzn i chłopców, którzy zajęliby stanowiska obronne. Podzielono ich na 4 grupy, w zależności od miejsca zamieszkania, w każdej grupie wyznaczono dowódcę, przydzielono broń i napisano instrukcję jej wydawania. Franciszek Pinkiewicz obchodził wieś i wyszukiwał najdogodniejsze stanowiska obronne, sugerując się przewidywanym kierunkiem, z którego banderowcy najprawdopodobniej zaatakują. Ale przede wszystkim zabiegał o zdobycie jak największej ilości broni.

Kiedy sztab samoobrony opracowywał plany walki z banderowcami brat Michał rozpoczął organizację punktu sanitarno-opatrunkowego. Najbardziej do tego celu przystosowana była zagroda i obszerny dom „Grześka”. Położona była w środku wsi, w miejscu zbiegu 4 dróg, w pobliżu znajdowała się cembrowana studnia, w której można było zaopatrzyć się w wodę. Michał w wojsku uzyskał wyszkolenie jako sanitariusz bojowy. Podczas walk w 1939 roku pełnił taką funkcję i zdobył niezbędne teraz doświadczenie. Stolarze wykonali kilka par noszy, w punkcie sanitarnym zgromadzono też prześcieradła i obrusy. Bimbrownicy mieli za zadanie gromadzenie alkoholu jako środka odkażającego. Zostały wyznaczone 4 dziewczyny, których zadaniem było opiekowanie się całością tego przedsięwzięcia.

Pewnej nocy, tuż po świętach Bożego Narodzenia 1943 roku pełniłem służbę na czacie z Panami Śliwińskim i Schutzem u wylotu drogi do Hołubicy. Mróz szczypał w uszy, wiatr wiał. Pan Schutz poszedł do pomieszczenia, by się rozgrzać i zapalić papierosa. Nagle zobaczyłem na drodze zbliżające się sanie zaprzęgnięte w jednego konia. Pan Śliwiński polecił mi powiadomić o tym fakcie odpoczywających w pomieszczeniu, a sam zatrzymał nadjeżdżających. Było ich dwóch ubranych w kożuchy i papachy. Zjawiła się cała obsada czaty otaczając sanie. Jadącym okazał się ukraiński duchowny, który powiedział, że jedzie z ostatnim namaszczeniem do chorego do Wydr. Schutz zarządził przeszukanie sań. Okazało się, iż na saniach znajdowały się 2 skrzynie – jedna pełna granatów, druga karabinów. Pop przyznał się, że broń wiezie z Hołubicy do Czernicy. Broń została zarekwirowana, koń i sanie również, obu mężczyzn bez kożuchów odesłano z powrotem do Hołubicy. Jeden z karabinów znajdujących się w skrzyni bardzo mi się spodobał. Była to broń armii sowieckiej, wyposażenie kawalerii, karabin o krótkiej lufie. Bardzo go chciałem posiadać. Powiedziałem, że pierwszy zobaczyłem tych Ukraińców - ta broń należy mi się jako zdobycz wojenna. Śliwiński jednak kazał mi oddać karabin. Jako broń zdobyczna musiała być zmagazynowana i wydawana wartownikom na czaty. Do rozmowy wmieszał się Olszański i powiedział, żeby dać dzieciakowi ten karabin, on jest tego wart i niech się nim nacieszy. Karabinu już nie oddałem.

Jednym z najgroźniejszych dla Huciska ugrupowań banderowców był kuren w Antonówce i Czernicy. Wszystko to, co działo się w tych miejscowościach było w kręgu zainteresowań kierownictwa samoobrony. Doniesienia budziły zaniepokojenie. Wróg stawał się groźniejszy z każdym dniem. Z pobliskiej Antonówki coraz częściej dochodziły odgłosy wydawanych komend i okrzyki „hura”. Czasami padały strzały i wylatywały w górę rakiety sygnalizacyjne. Docierały wiadomości, że banderowcy ćwiczą walkę w zabudowaniach. Zwiadowcy donosili, że do Czernicy przybyła duża grupa banderowców z Wołynia.

17 stycznia 1944 roku mieszkańcy Huciska obserwowali łuny na północ od Czernicy. Widzieli też ogień i unoszący się dym nad lasem. To płonęła Grobelka, przysiółek Czernicy oraz Zalesie tuż za Czernicą i Suchowola. Nikt nie miał wątpliwości, że tam mordowani są Polacy. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że dokonano masakry ludności polskiej mieszkającej w tych wsiach. Była to już zbrodnia na wielką skalę. Banderowcy byli bardziej okrutni. Wrzucali do płonących zabudowań żywych ludzi, innym podrzynano gardła. Grobelka cała spłonęła. Tam domy Polaków nie graniczyły bezpośrednio z zagrodami Ukraińców, więc po wymordowaniu Polaków spalono je. Wieść o zbrodniach nacjonalistów ukraińskich poruszyła całe Hucisko Brodzkie i wzbudziła zaniepokojenie jej mieszkańców. Morderstwa w Czernicy, Grobelce, Zalesiu i Suchowoli utwierdziły mieszkańców wsi, że muszą mieć się na baczności, że wcześniej czy później u nich też dojdzie do zbrojnej konfrontacji z banderowcami.

Nadszedł właśnie ten dzień. Była niedziela 13 lutego 1944 roku. Dzień zapowiadał się ciepły. Przeważająca liczba młodych ludzi wybrała się z rana do kościoła. Komendant samoobrony z 15-toma uzbrojonymi chłopcami na dwóch saniach wybrali się do Huciska Litowiskiego po dwie polskie rodziny, które bojąc się, że mogą zostać zamordowani przez sąsiadów, wyraziły chęć przeniesienia się do Huciska Brodzkiego. Wyjazd ten wiązał się z ogromnym ryzykiem, gdyż Ukraińcy woleli Polaków wymordować niż puścić ich żywych. Ich celem było fizyczne wyniszczenie ludności polskiej, aby tam nie powrócili.

Chłopcy byli czujni, cały czas rozglądali się na wszystkie strony. Jednak niczego podejrzanego nie zauważyli. Dopiero w drodze powrotnej przy wjeździe do Huciska natknęli się na duże zgrupowanie banderowców. Rozpoczęła się strzelanina. Te walkę można więc uznać za początek napadu na Hucisko Brodzkie. Napad banderowców był dla samoobrony zaskoczeniem. Dotychczas banderowcy mordowali Polaków i napadali na polskie wsie w porze nocnej. Dlatego Franciszek Pinkiewicz z 15-toma chłopakami wybrał się do Huciska Litowiskiego a duża część ludności poszła do kościoła. Ale mimo dużej liczebności napastników, mimo ich dobrego uzbrojenia, mimo faktu, że zaatakowali wieś niespodziewanie z trzech stron, obrońcy, którzy w tym dniu mieli służbę, przez długi czas powstrzymywali ich napór. Po potyczce z banderowcami Franciszek Pinkiewicz szybko przeprowadził swoją grupę w rejon najbardziej zagrożony, tzn. na górę cmentarną. Z tego kierunku banderowcy nacierali z dużym impetem chcąc przedrzeć się do środka wsi i przepołowić ja na dwie części, by potem je kolejno niszczyć. Ich atak został zatrzymany. Obrońcy pozwolili podejść napastnikom na odpowiednią odległość i krótkimi seriami z broni automatycznej kładli jednego napastnika po drugim.

Podczas nabożeństwa zebrani wierni dowiedzieli się o napadzie banderowców na Hucisko. Zobaczyli, że wieś spowita jest kłębami dymu i dochodziły stamtąd odgłosy walki. Wszystkich ogarnęła rozpacz. Wielu mężczyzn ruszyło biegiem w kierunku napadniętej wsi. Ukraińcy ustawili ckm na Wiesze, którym ostrzeliwali drogę wiodącą z Wołoch do Huciska.

W tym momencie byłem członkiem patrolu w rejonie pastwiska niedaleko mojego domu. Przybiegł do mnie Stasio Rogowski i powiedział, że musimy biec do szkoły, bo czeka nas specjalne zadanie. Gdy przybyliśmy na miejsce przewodniczący Związku Strzeleckiego Michał Bojarski rozmawiał z Józkiem Bąkowskim. Przedstawił nam sytuację. Ukraińcy postawili CKM na Wiesze i ostrzeliwują drogę wiodącą z Huciska do Wołoch. Mieszkańcy Huciska będący w kościele w Wołochach nie mogą przedrzeć się do wsi, aby wesprzeć obronę. Z drugiej strony kobiety z dziećmi w Hucisku nie są w stanie opuścić zagrożonej wsi. Jedynym wyjściem z tej trudnej sytuacji jest zniszczenie CKM, co wydaje się zadaniem prawie niewykonalnym. Nie posiadaliśmy armat, zbombardowanie nie wchodziło w grę, co więcej - wzgórze Wiecha od strony Huciska i Perelisk było miejscem upraw rolnych, od strony Wydry również, szczyt stanowiło pastwisko, więc niezauważalne podejście do stanowiska CKM było wykluczone z uwagi na otwartą przestrzeń. Jedynie fortel mógł tutaj przynieść jakąś nadzieję. Mieliśmy podejść do banderowców od tyłu, jako zaopatrzeniowcy dostarczający amunicję. Dostaliśmy skrzynkę z krótką taśmą naboi do CKM. Ukraińcy atakujący Hucisko mieli na czapkach lub piersiach białe opaski lub kokardy, aby odróżnić się od miejscowej ludności, więc my również musieliśmy zaopatrzyć się białe opaski na czapkach. Do szczytu góry mieliśmy dojść od strony Wydry, zniszczyć stanowisko CKM za pomocą granatów ręcznych. Wiedzieliśmy jak trudne i niebezpieczne jest to zadanie. Mieliśmy broń – ja parabellum Michała Bojarskiego (dałem jemu mój karabin), Staszek miał nagan, Józek pepeszę. W zasadzie powinniśmy pójść bez broni, ale trudno było przewidzieć jak nasza akcja się potoczy i musieliśmy się zabezpieczyć. Broń schowaliśmy pod kurtki. Dostaliśmy 3 granaty ręczne. Michał Bojarski życzył nam powodzenia. To było nasze ostatnie spotkanie. Zginął z dwoma swoimi siostrami w pogromie Huty Pieniackiej.

We wsi wrzało. Z chałup wyskakiwali wszyscy zdolni do walki mężczyźni. Każdy zajmował od dawna wyznaczone stanowisko. Odgłosy strzałów mieszały się z krzykiem ludzi i rykiem bydła. Obrońcy walczyli o każdy dom i każdą zagrodę. Jeżeli któryś z obrońców uznał, że jego położenie staje się krytyczne, opuszczał swoje stanowisko, instalował się w innym miejscu i dalej walczył. Dzięki takim obrońcom pierwszy atak banderowskiego natarcia został zatrzymany. Ale napór był coraz silniejszy. Obrońców nie było wielu w porównaniu z liczbą nacierających, ale łatwiej było im się bronić niż Ukraińcom nacierać. Jednak w końcu i ona zaczęła się załamywać. Obrońcy nie mogli już powstrzymać naporu z rejonu leśniczówki, gdzie banderowcy skoncentrowali swoje główne siły i wycofywali się w kierunku środka wsi. Opuszczone przez obrońców stanowiska natychmiast zajmowali banderowcy, a za nimi posuwali się „rizuni” ogarnięci szałem mordowania, działając jak w amoku. Mieli broń palną, ale jej nie używali. Zabijali ludzi nożami, siekierami i czym popadło. Małe dzieci nadziewali na sztachety płotów lub chwytali za nogi rozbijając ich główki uderzeniem o ściany budynków lub pnie drzew.

Kiedy w Hucisku toczyła się desperacka walka o życie mieszkańców wsi, Tadeusz Kozaczewski, nauczyciel z Wołoch i członek Armii Krajowej znający znakomicie język niemiecki, pobiegł do dworu hrabiów Bocheńskich, gdzie stacjonowali żołnierze niemieccy i poprosił o rozmowę z dowódcą. Kiedy stanął przed kapitanem, posługując się płynną niemczyzną skłamał, że rosyjscy partyzanci za odmowę wydania im prowiantu mszczą się mordując ludność i paląc wieś. Po 20-tu minutach pod budynek dowództwa podjechały dwa czołgi. Na jeden z nich wsiadł Tadeusz Kozaczewski, na drugi Wojciech Biernacki i pojechali w kierunku Huciska. Za nimi szła niemiecka piechota ubrana w białe kombinezony.

Tymczasem my, którzy otrzymaliśmy zadanie unicestwienia stanowiska ukraińskiego ckm na wzgórzu Wiecha mijając zagrodę Dacyszyna szybkim krokiem przebyliśmy odległość 800 m w kierunku Wydry i zaczęliśmy podchodzić do szczytu. Gdy byliśmy w odległości około 150 m od stanowiska banderowców jeden z nich odwrócił się i zapytał nas skąd się wzięliśmy. Odpowiedzieliśmy, że przynieśliśmy im patrony. Ukraińcy byli tak pewni siebie, ich czujność uśpiona, że zupełnie nie zwracali uwagi na to co działa się za ich plecami. Pilnie obserwowali jedynie wieś i ostrzeliwali drogę. Dzięki temu podeszliśmy na odległość 10-15 m od ich stanowiska, odbezpieczyliśmy granaty i obrzuciliśmy nimi zaskoczonych Ukraińców Banderowcy zdążyli jeszcze wystrzelić długą, śmiercionośną serię pocisków, jak się później okazało, w kierunku niemieckiej piechoty. Po wybuchu upadliśmy na śnieg, jednak słysząc jęki banderowców szybko się poderwaliśmy, zbiegliśmy z góry od strony Perelisk i znaleźliśmy się na drodze prowadzącej z Huciska do Wołoch. Stanowisko ckm milczało. Droga Wołochy – Hucisko nie była już pod obstrzałem. Nagle ze zdziwieniem zobaczyliśmy, że w stronę Huciska maszeruje kolumna żołnierzy niemieckich w białych kombinezonach. Zastanawialiśmy się, czy Niemcy idą pomagać ukraińskim nacjonalistom, czy bronić ludności wsi. Zamierzaliśmy przejść w kierunku Patłaty i skryć się w lesie. Wtedy usłyszeliśmy wystrzał armatni i zobaczyliśmy rozrywające się pociski na Zbarażu, skąd prowadzony był główny atak banderowców. Tym razem Niemcy okazali się naszymi sprzymierzeńcami. Razem z niemiecką piechotą weszliśmy do naszej wsi.

Dwa niemieckie czołgi, na których oprócz załogi znajdowało się 2 polskich obrońców podjechały do Huciska i zaczęły strzelać do nacierających Ukraińców, którzy atakowali od Zbaraża. W szeregach banderowców zapanowała konsternacja i strach. Ukraińscy dowódcy zaczęli krzyczeć „Lachy mają armaty, wycofujemy się”. Zaczęli uciekać. Obrońcy oddali jeszcze kilkanaście strzałów kładąc napastników na ziemię.

Po skończonej walce i po ucieczce banderowców Niemcy wrócili do ponikowskiego dworu. We wsi zostali natomiast mieszkańcy, którzy ocaleli z pogromu oraz ci, którzy desperacko odpierali ataki napastników. Przeżywali życiowy dramat. Wieś w przeważającej części została spalona, 37 osób zostało bestialsko zamordowanych, wiele osób było rannych. Po opatrzeniu ich w punkcie sanitarnym kładziono ich na wozy wyściełane sianem i wieziono do szpitala w Brodach. Pomordowanych nie wywożono na cmentarz. Ich kości do dziś spoczywają rozrzucone w różnych miejscach, gdzie ongiś była wieś. Grzebano ich bowiem w sadach, ogrodach i przy drogach koło spalonych zagród. Bez udziału księdza. Mieszkańcy doszli do wniosku, że dłużej nie mogą we wsi pozostać. Byli pewni, że Ukraińcy nie odpuszczą, zgromadzą jeszcze większe siły, mogą do pomocy wezwać jeszcze kuren z Boratyna i atak powtórzyć. Na niemiecką pomoc tym razem nie mieli co liczyć. Samoobrona dysponowała już niewielką ilością amunicji. Franciszek Pinkiewicz z bólem serca patrzył jak Polacy opuszczają wieś, której nie zdołał obronić. Zostawiali wszystko, co przez długie lata gromadzili oni i ich przodkowie.

W następną niedzielę, to jest 20-go lutego 1944 banderowcy dokonali jeszcze jednego napadu mordując siedmioro staruszków, którzy tam pozostali. Spalili wszystkie zagrody.

I tak oto za sprawą Ukraińskiej Powstańczej Armii polska podolska wieś Hucisko Brodzkie przestała istnieć.