W leśnej partyzantce (luty-czerwiec 1944)

Klęska Huciska Brodzkiego (13 lutego 1944 roku w niedzielę banderowcy spalili wieś i wymordowali część jej mieszkańców - 34) była tragedią dla mieszkańców. Wieś była zniszczona, ludność wystraszona i załamana, prawie niezdolna do dalszej walki i stawiania oporu. Większość szykowała się do wyjazdu do Wołoch, Ponikwy, a niektórzy zamierzali od razu przedrzeć się do Brodów.

Gdy to wszystko się działo miałem 14 lat, byłem zalęknionym chłopcem, nie do końca orientującym się w sytuacji, ale bardzo świadomym poczucia zagrożenia. Nie bardzo wiedziałem co począć. Moi rodzice nie chcieli opuścić wsi i całego dorobku swojego życia, bracia rozproszyli się. Początkowo, jak większość młodych ludzi chciałem iść do Huty Pieniackiej (pobliskiej wsi zamieszkałej w całości przez ludność polską), ale obawiałem się, że może ją spotkać taki sam los jak Hucisko Brodzkie. Przechadzając się we wsi spotkałem "Iwana" (nie znałem jego imienia ani nazwiska). Był to żołnierz rosyjski, który przybył do Huciska Brodzkiego w 1941 roku i tu pozostał (do 1944 roku) pracując u gospodarzy. Mieszkańcy wioski nigdy nie zdradzili Niemcom, kim on jest. Przyjaźniłem się z nim, razem pasaliśmy krowy. Był inteligentnym i spokojnym człowiekiem, często opowiadał o teatrze, pokazywał jak tancerki tańczą na palcach. Prawdopodobnie przed wojną mieszkał w dużym mieście. Iwan powiedział mi, że na Sinożęciach kwateruje oddział partyzantki rosyjskiej i on zdecydował się do nich dołączyć. Zaproponował, że możemy się do nich wybrać razem. Poszlibyśmy w dzień. Czernecki kuroń leczy rany po napadzie i banderowcy nie mają żadnych ćwiczeń, ani patroli, więc spotkanie z nimi jest mało prawdopodobne. Wróciłem do domu z postanowieniem towarzyszenia Iwanowi. Pomogłem mojemu bratu Frankowi załadować na wóz broń zabraną banderowcom (lub przez nich porzuconą). Było tam 15 karabinów, 2 ręczne karabiny maszynowe, spora ilość granatów i amunicji. Przykryliśmy je słomą i sianem, następnie ułożyliśmy brony, pługi, lemiesze. Sprzęt rolniczy sugerował, że kowal (za takiego uchodził Franek) wiezie go do naprawy bądź na sprzedaż. Następnego ranka brat udał się z tym bagażem do miejscowości Podhorce. A ja ruszyłem z Iwanem w drogę do partyzantki. Idąc od leśniczówki przez Zbaraż (wzniesienie) przeszliśmy obok "Trynoga" (skały znajdującej się na jego szczycie). Kiedy zbliżaliśmy się do zabudowań gospodarza Okulity zostaliśmy zatrzymani przez dwóch uzbrojonych w automaty osobników, którzy mierząc do nas z broni krzyczeli "Stój Bandera!" Nie wiedzieliśmy kim oni byli. Byłem przerażony. Powiedziałem po ukraińsku, że jesteśmy sąsiadami Okulity i idziemy go odwiedzić. Spytali, czy to my spaliliśmy tę wieś przed nami za górą. Gdy uzyskali negatywną odpowiedź kazali nam położyć ręce na karku i iść przed siebie, nie oglądając się, do komandira. Weszliśmy na podwórze Okulity. Z mieszkania wyszło trzech mężczyzn. Rozmawiali między sobą po rosyjsku. Nie wyglądali na banderowców. Iwan zaczął rozmawiać z nimi po rosyjsku. Odebrali nam broń i przesłuchiwali nas po kolei. Mnie najpierw pytali o Iwana. Potem opowiedziałem im o sobie, napadzie na moją rodzinną wieś. Powiedziałem też, że znam tutaj każdą piędź ziemi, okoliczne lasy i miejscowości, co więcej znam również język ukraiński, co było istotną zaletą przewodnika i kuriera. Oddali nam nasze pistolety i powiedzieli, że możemy u nich zostać. I tak rozpoczął się kolejny etap mojego życia. Na jakiś czas zostałem rosyjskim partyzantem dzieląc życie leśnego oddziału, dokąd skierowało mnie moje przeznaczenie. Moim towarzysze broni, którzy zauważyli moje zbyt lekkie jak na tę porę roku odzienie, podarowali mi kożuszek, buty (co prawda za duże, ale dodatkowa para onuc czyniła je wygodnymi), bluzę czerwonoarmisty oraz pas, żebym mógł swobodnie nosić pistolet. Iwan dodatkowo dostał jeszcze pepeszę. Przydzielono nam kwatery. Niestety rozdzielono mnie z Iwanem. Skierowano nas do innych grup. Następnego dnia Iwan przyszedł do mnie i powiedział moim nowym kolegom, aby się mną opiekowali, opowiedział im o moich kurierskich wypadach i udziale w obronie naszej wsi. Dał im do zrozumienia, że pomimo młodego wieku jestem już zaprawionym w boju i rozpoznaniu wojownikiem. Później często z Iwanem się widywałem.

Na Sinożęciach kwaterowaliśmy przez następne 2 dni. Partyzanci odpoczywali, jedynie wystawiając warty i prowadząc patrole. W środę 16 lutego zarządzono przygotowanie do długiego marszu. Wieczorem opuściliśmy dotychczasowe kwatery i podzieleni na 2 grupy marszowe wyruszyliśmy. Oddział liczył około 70 ludzi, w większości byli to Rosjanie, paru Polaków i prawdopodobnie paru Żydów. Pierwsza grupa miała przejść przez Litowisko, druga, w której ja się znajdowałem, udała się w kierunku Huciska Brodzkiego. We wsi nie było nikogo. Panowała cisza, wszędzie widać było zgliszcza, rozwalone stodoły, jedynie parę domów nadawało się do zamieszkania. Żal ściskał moje serce – to była moja rodzinna wioska sponiewierana i umęczona. W powietrzu unosił się odór spalonych ciał zwierząt. Powiało zgrozą. W milczeniu przeszliśmy przez wieś i znaleźliśmy się w lesie na skraju wsi Hołubica. Czekaliśmy na drugą grupę, która zjawiła się po dwóch godzinach, ale za to na dwóch saniach pełnych żywności zaprzęgniętych każde w dwa konie. Wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni. Dowódca uformował oddział marszowy wysyłając na przedzie szpicę złożoną z 10 partyzantów, w której ja się znalazłem. Szpica szła około 100m przed oddziałem, za szpicą po obu stronach drogi posuwało się boczne ubezpieczenie w liczbie 8 ludzi i potem dopiero cała reszta. W takim szyku spokojnie przeszliśmy przez wieś Hołubica słuchając ujadania psów, przeszliśmy przez most na rzeczce i weszliśmy do bukowego lasu, którego grube pnie drzew porastały bordowe mchy i porosty. Idąc leśnymi duktami nad ranem podeszliśmy do małej wioski, gdzie zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Następnie w sosnowym zagajniku lasu Jarosławickiego rozwinęliśmy obóz. W zbudowanych szałasach z gałęzi świerkowych było zimno. Legowiska do spania znajdowały się bezpośrednio na ziemi na warstwie śniegu. Było go dużo. Przy chodzeniu zapadaliśmy się do połowy łydki. Dwa dni mieliśmy na odpoczynek. Potem cały oddział, wraz z innym oddziałem partyzanckim, uczestniczył w zaplanowanej akcji blokady szosy Podhorce – Złoczów. Zajęliśmy stanowiska w lesie przy szosie. Na niej pojawiły się ciężarówki, za nimi jechały cysterny z paliwem. Otworzono huraganowy ogień. Niemcy byli tak zaskoczeni, że ich obrona była nieskuteczna. Cysterny paliły się. Szybko wycofaliśmy się w głąb lasu i wróciliśmy do obozu. Nad ranem nad obozowiskiem pojawił się samolot. Krążył długo i nisko tuż nad koronami drzew. Staraliśmy się nie poruszać chowając się pod drzewami. Po jakimś czasie odleciał. Wieczorem ogłoszono przygotowanie do wymarszu. Bez żalu opuściliśmy obozowisko w Jarosławickim lesie. Nie był to wymarzony teren do przezimowania. Rano dotarliśmy do wsi Czepiele, a po odpoczynku, wieczorem, omijając wsie zamieszkałe przez Ukraińców udaliśmy się do Nowej Huty. Była to mała, śródleśna wieś, teraz prawie całkowicie wyludniona. Mieszkańcy obawiając się losu Huciska Brodzkiego i męczeńskiej śmierci przenieśli się do miejsc bardziej bezpiecznych. Na miejscu pozostało jedynie parę starszych osób licząc na to, że banderowscy ich oszczędzą z uwagi na podeszły wiek. Dowódca zarządził zajmowanie kwater w środku wsi. Po tych dniach spędzonych w lesie partyzanci poczuli się jak w raju. Długotrwały marsz dał się we znaki, nogi ciążyły jak ołów. Spanie w łóżku, w ciepłym pomieszczeniu poprawiło nastroje wszystkim. Początkowo mieszkańcy odnosili się do nas z nieufnością. Bali się, że nasza obecność ściągnie na nich niebezpieczeństwo napaści Niemców lub banderowców. Jak w Hucie Pieniawskiej zostaną zastrzeleni, a ich dobytek zniszczony Tłumaczyłem im, że bandyci z UPA nie zaryzykują walki z partyzantami, aby zabić paru staruszków. Dążyli oni do ustanowienia Samostyjnej Ukrainy i dlatego brutalnie rozprawiają się z Polakami, którzy chcą im w tym przeszkodzić, ale nie opłaca im się walka w małej wiosce. Niemcy boją się zapuszczania w leśne ustronia. Zapewniałem ich, że dopóki jesteśmy z nimi na pewno im nic nie grozi. Dziwili się, że tak dobrze mówię po polsku. Myśleli, że w oddziale są sami Rosjanie. Powiedziałem im, że byłem ich sąsiadem, gdyż urodziłem się w Hucisku Brodzkim i tam mieszkałem. W Nowej Hucie były najpiękniejsze dziewczyny w okolicy. Jedna moja bratowa (Helena, żona Franka) urodziła się, a druga (Julia, żona Michała) wychowała się właśnie w tej wiosce. Od czasu tej rozmowy stosunek mieszkańców wioski do partyzantów zmienił się. My byliśmy zadowoleni, że możemy spać w ciepłych izbach, oni nie bali się o swoje życie, gdyż wiedzieli, że w razie jakiegokolwiek napadu staniemy w ich obronie, a oni zdążą ukryć się w przygotowanych wcześniej schowkach. Nie korzystaliśmy też z ich zapasów żywnościowych. Partyzanci jeździli po ukraińskich wsiach i konfiskowali chłopom świnie, cielęta, owce, słoninę, wędzone mięso, chleb, mąkę i kaszę. Upolowana dziczyzna, której sporo było w tych lasach dopełniała menu.

Do momentu, kiedy partyzanci nauczyli mnie posługiwania się bronią, byłem pomocnikiem CKM-isty, potem awansowałem na prawdziwego partyzanta, bo dostałem Pepes (rodzaj pepeszy, zamiast dysku ma magazynek) i dwa magazynki.

Oddział partyzancki, w którym się znajdowałem był partyzantką rozpoznawczo-wywiadowczą. Unikał walki, sabotażu, uczestniczył jedynie w akcjach specjalnych połączonych oddziałów. Zaatakowany oczywiście bronił się. Co jakiś czas grupa 12-15 partyzantów znikała na dzień lub dwa. Z jednej takiej "wycieczki" dwóch partyzantów nie wróciło. Stoczyli śmiertelną walkę z banderowcami w okolicach Boratyna.

Oddział miał dwie radiostacje. Aby nawiązać łączność radiotelegrafiści opuszczali miejsce zakwaterowania w obstawie 8-10 partyzantów. Ze względów bezpieczeństwa przekazywanie wiadomości odbywało się w różnych miejscach i czasie. Obawiano się, że stacje radiopelengacyjne, a tych Niemcy mieli sporo, mogą namierzyć aparat, więc za każdym razem oddalano się o kilkanaście kilometrów i w różnych kierunkach, aby miejsce obozowania i Nowa Huta były poza zasięgiem ich podejrzeń. Na te wyprawy często mnie zabierali, ponieważ dobrze orientowałem się w terenie, znałem drogi łączące poszczególne wsie i leśne dukty. Dwa razy byliśmy na górze Wiecha.

Pewnego razu wracaliśmy o świcie z nocnego nasłuchu w okolicach Litowisk. Budził się nowy dzień, dniało, ale widoczność jeszcze była ograniczona. Byliśmy w pobliżu Wysokiego Kamienia (wzgórze), gdy jak grom z jasnego nieba gruchnęła salwa karabinowa. Świsnęły pociski. Jeden z partyzantów (woźnica) zdążył tylko przed śmiercią jęknąć. Nie wiem, czy była to zaplanowana zasadzka, czy banderowcy natknęli się na nas przypadkowo, ale na pewno nas zaskoczyli. Uczynili to jednak za wcześnie otwierając do nas ogień z odległości około stu metrów. Partyzanci (było nas dziewięciu) błyskawicznie zeskoczyli z sań, rozsypali się w dużych odległościach od siebie i zaczęli ostrzeliwać się. Jakiś czas trwała luźna wymiana strzałów. Nie mogliśmy angażować się w walkę, gdyż nie znaliśmy liczebności przeciwnika. Poza tym, w każdej chwili mogli dostać wsparcie z Litowisk. Przerwaliśmy ogień. Banderowcy, zdziwieni ciszą z naszej strony, prawdopodobnie sądzili, iż wycofaliśmy się do lasu i powychodzili z ukrycia zbliżając się do naszych sań. Poleciały na nich nasze granaty, zaterkotały automaty. Powstało niebywałe zamieszanie, słychać było jęki i wrzaski. Korzystając z zaskoczenia wroga i paniki dopadliśmy do naszych sań i prowadząc intensywny ogień odczepiliśmy z zaprzęgu zabitego konia, zabraliśmy martwego towarzysza i poganiając drugiego ocalałego konia przejechaliśmy po leżących na drodze rannych i martwych banderowcach. Szybko oddaliliśmy się z miejsca walki. Na saniach leżał jęcząc jeden z kolegów. Nie wiedzieliśmy, gdzie otrzymał postrzał, bolało go lewe ramię. Byliśmy bardzo przygnębieni. Śmierć naszego kolegi przyszła tak nagle. Pochowaliśmy go na skraju wsi na polanie. Oddaliśmy hołd poległemu bohaterowi. Grób wieńczył dębowy słup, na którym umieściliśmy tablicę z jego imieniem i nazwiskiem, imieniem jego ojca, napisem, że był żołnierzem Armii Czerwonej i wyciętą z deski gwiazdą pięcioramienną. Natomiast rana ugodzonego pociskiem partyzanta okazała się niegroźna. Został postrzelony poniżej lewego obojczyka, rozerwana była tylko skóra i okoliczne mięśnie. Sanitariusze oczyścili i zabandażowali ranę.

Trzy tygodnie mieszkaliśmy w tej leśnej wsi Nowa Huta, wygodnie i ciepło. Ale coraz częściej słyszeliśmy kanonadę artyleryjską. Zbliżał się front rosyjsko-niemiecki. Niemcy wycofywali się, nasz oddział znajdował się na ich tyłach. "Musimy przesuwać się na zachód, bo dostaniemy się do niewoli Armii Czerwonej" – z uśmiechem komentowali rosyjscy partyzanci. Ruszyliśmy w drogę. Zbliżała się wczesna wiosna, padał śnieg z deszczem, błoto sięgało po kolana. Wędrowaliśmy w dwóch kolumnach z ubezpieczeniem. Było ciężko. Po dwóch dniach (wędrując nocą, w dzień odpoczywając) przez nikogo nie niepokojeni przeszliśmy szosę Podhorce-Złoczów i w odległości około 10 km na zachód od tej szosy (pomiędzy Oleskiem a Sassowem) rozbiliśmy się obozem w obszernej dąbrowie. Oprócz dębów rosły tu graby, klony, buki, jesiony z niewielką domieszką sosen i jodeł. Zbudowaliśmy szałasy wyściełając je w środku mchem i gałązkami sosen. Grupa zaopatrzeniowa wyjechała nocą do wcześniej już upatrzonych bogatych wsi po kontyngent. Przywieźli 2 owce, 10 kur, kilka gęsi, słoninę, wędzone mięso, masło, mleko, mąkę i sól. W lesie również sporo było dzików, saren i jeleni. Wodę czerpaliśmy z pobliskiej, czystej rzeczki. Byliśmy nieźle zaopatrzeni. I tak zastała nas wiosna. Zaczęło robić się ciepło. W najgłębszych kniejach stopniał już śnieg. Ziemia zdawała się oddychać. Pojawiły się pierwsze liście, ich zieleń nadała lasowi świeżości. W ciągu 3 tygodni otoczenie zmieniło się nie do poznania. Zapachniały trawy, rozkwitły kwiaty, odezwały się ptaki, pukał dzięcioł. Przez konary drzew na leśną przesiekę padały promienie słoneczne głaskając wymizerowane twarze partyzantów, którzy czuli się rześko i radośnie. Wieczorami przy ognisku przy akompaniamencie harmonisty partyzanci nucili piosenki, które przyjemnie brzmiały w uszach, chwytały za serce wesołą lub smutną melodią.

Dręczyły nas dwie plagi – wszy i komary. Nie mieliśmy możliwości prania, chodziliśmy w tej samej bieliźnie długi czas. W walce z wszami sprzymierzeńca znaleźliśmy w mrówkach. Zawszone ubranie (przede wszystkim kożuchy) wrzucało się do mrowiska, owady w oka mgnieniu pożerały tłuste wszy i gnidy, mrówczy kwas na jakiś czas odstraszał nowe pasożyty. Jakoś to działało. Natomiast na komary nie mieliśmy sposobu. Atakowały całymi chmarami, szczególnie rano i wieczorem, wciskały się za kołnierze, w rękawy, cięły niemiłosiernie w twarz. Po ukąszeniach pozostawały bąble i strupy. Było to bardzo uciążliwe.

Zaczęły dochodzić do nas wiadomości, że ukraińska policja i formacje SS z Oleska i Bradykamienia szykują szeroko zakrojoną akcję przeciwko naszemu oddziałowi. By wspomóc obławę ściągają posiłki i wysyłają grupy zwiadowcze złożone z policjantów i gestapowców.

Pewnego ranka od strony Oleska nadleciał samolot. Przeleciał nisko nad lasem, gdzie kwaterowaliśmy. Było jasne, że wypatruje naszego obozu. Po wykonaniu trzech okrążeń odleciał. Dowódca zarządził zwijanie obozu i przygotowanie się do wymarszu. Właściwie byliśmy zadowoleni. Siedzieliśmy w tych chaszczach już 2 tygodnie, prowadząc intensywne rozpoznanie i łączność radiową. Stawało się to bardzo nużące. Po południu samolot znowu się pojawił. Zataczał koła nad lasem. Dowódca postanowił go postraszyć. Dwóch erkaemistów ustawiło się na polanie i gdy samolot przelatywał nad nimi otworzyli do niego ogień. Samolot odleciał. Byliśmy przekonani, że przeciwnik znał dokładnie położenie naszego obozu i zamierzał przedsięwziąć działania likwidacyjne. Zaatakowanie samolotu miało na celu upewnienie wroga, ze jesteśmy zdecydowani z nim walczyć. Nic podobnego. Nie mieliśmy zamiaru walczyć z faszystami i tracić ludzi. Wiedzieliśmy, że nie zaatakują nocą. A rano nas już tam nie było. Wyruszyliśmy o zmroku starając się zachowywać jak najciszej. Dwie grupy złożone z 10 partyzantów i dwóch erkaemów ubezpieczały szosę Podhorce – Złoczów w odległości około 1,5 km od miejsca, gdzie mieliśmy ją przeciąć. Na przedzie, 300 m przed nami, posuwała się szpica ostrożnie badając teren. Nad ranem spokojnie przeszliśmy szosę Podhorce–Złoczów. Zdążaliśmy ku kompleksowi leśnemu położonemu pomiędzy zniszczoną Hutą Pieniacką ( 28 lutego 1944 roku SS i UPA zamordowało tam od 600-1500 osób) a Hołubicą. Po nocnym marszu zaszyliśmy się w gęstwinie leśnej na dzienny odpoczynek (przeważnie maszerowaliśmy nocą, dnie spędzaliśmy śpiąc w lesie lub małych wioskach wystawiając dla bezpieczeństwa warty i patrole). Wieczorem znowu wyruszyliśmy w drogę. Nowa baza niczym właściwie nie różniła się od poprzedniej. Jedynie może las był trochę młodszy i gęściejszy. Łatwiej przyszło nam ukryć szałasy, konie i wozy.

Pewnego ranka zauważyliśmy, że na skraj lasu przylegającego do pól wsi Hołubica spadł rosyjski bombowiec. Ruszyliśmy w jego kierunku spodziewając się, że może ktoś z załogi przeżył i potrzebuje pomocy. Na miejscu zdarzenia przed nami pojawili się żołnierze z ukraińskiej dywizji "Hołyczyna" stacjonujący w tej wsi. Musieliśmy się wycofać. Byliśmy zwiadowcami, jak twierdził nasz dowódca powinniśmy wszystko widzieć, ale unikać walki, jeżeli nie było wyraźnej potrzeby. Żadnemu z lotników nie mogliśmy pomóc. Później dowiedzieliśmy się, że było ich czterech – dwóch martwych, jeden ciężko ranny i jeden ranny, ale przytomny.

Wieczorem dowódca zebrał oddział i poinformował nas, że tej nocy oczekujemy zrzutu z samolotu. Miejscem operacji było pastwisko i pola uprawne na północ od wsi Opaki. Trzydziestu partyzantów zostało wyznaczonych do zabezpieczenia tej akcji. Piętnastu z nich miało przygotować 5 ognisk, pozostali, w tej liczbie i ja, dokonać przeglądu terenu pod kątem bezpieczeństwa. Z obozowiska wyszliśmy o północy. Noc była pogodna i gwiaździsta. Szliśmy gęsiego, bez zabezpieczeń bocznych. Podczas tego marszu podszedł do mnie jeden z partyzantów i rozpoczął cichą rozmowę po polsku. Dotychczas nie miał okazji, by się przedstawić. Był Polakiem, urodził się w Dubnie (miasto na północny zachód od Brodów), gdzie pozostawił rodzinę. Do Armii Cczerwonej został powołany wiosną 1941 roku. Służył na Dalekim Wschodzie, w 1942 roku jego pułk został przeniesiony na front europejski, brał udział w bitwie o Stalingrad i Kursk. A teraz znalazł się w partyzantce. Choć jest ciężko i niebezpiecznie woli las od frontu.

Dotarliśmy do miejsca zrzutu. Nastawał świt, od wschodu niebo jaśniało coraz bardziej. Usłyszeliśmy warkot samolotu, który z każdą sekundą był coraz głośniejszy. Ogniska były już przygotowane – 4 tworzyły kwadrat o boku długości 100m, 5 znajdowało się w środku tego kwadratu. Przy każdym z nich czuwało 3 partyzantów. W górę wystrzeliła biała rakieta i ogniska polane naftą wybuchnęły ogniem. Samolot nadleciał od wsi Opaki, przeleciał nad ogniskami, zrobił pętlę nad lasem, znowu przeleciał nad ogniskami i pokiwał nam skrzydłami. Ogień został zgaszony, ogniska przysypane ziemią. Na niebie oświetlonym czerwonymi smugami pojawiło się 5 czasz spadochronowych. Szybko znalazły się na ziemi. Partyzanci podzieleni na 5 grup szybko zwinęli spadochrony, załadowali zrzucony towar na 2 furmanki. Bez przeszkód wróciliśmy do bazy. Dostaliśmy jedwabną bieliznę(!), w której nie lęgły się wszy (z tego najbardziej się ucieszyliśmy, stara lniana natychmiast została spalona), buty i onuce, furażerki, amunicję i miny.

Zaczynało brakować nam jedzenia. Grupa zaopatrzeniowa zastanawiała się, skąd jeszcze nie braliśmy kontyngentu. Padło na wieś Żarków. Była tam dobrze zorganizowana grupa banderowców. Nie zdecydowaliśmy się na prowadzenie z nimi otwartej walki, ale chęć pokazania, że nie tylko oni są siłą w tym terenie była kusząca. Trzeba było działać przez zaskoczenie. Opracowaliśmy szczegółowy plan akcji. Wczesnym wieczorem podeszliśmy cicho do wsi od strony lasu otaczając ją szerokim frontem. Zauważyliśmy, że banderowcy wystawiają dwie czaty na skraju wsi od strony lasu , po dwóch uzbrojonych ludzi w każdej. We wsi przechadzają się trzy dwuosobowe patrole. Zmiany następowały co 2 godziny. O północy nastąpiła kolejna zmiana. Cała wieś spała. Trzydzieści minut później nasza grupa likwidacyjna rozpoczęła działanie. W ciągu pół godziny siedmiu banderowców ze związanymi rękoma i zalepionymi plastrem ustami zostało wyprowadzonych do lasu. Jednemu z nich pod groźbą śmierci nakazano zaprowadzić grupę zaopatrzeniową do najbogatszego gospodarza i polecić mu, aby otworzył drzwi mieszkania, gdyż ma mu do przekazania ważną wiadomość. Był nim podły nacjonalista ukraiński, herszt bandy żarkowskiej. Czterech partyzantów ustawiło się obok wejścia do domu. Banderowiec zakołatał do drzwi. Wewnątrz odezwał się męski głos. Drzwi się otworzyły. Partyzanci wpadli do środka, kazali domownikom położyć się na ziemi, powiązali ich i wyznaczyli dwóch wartowników do ich pilnowania. Na ławie przy stole leżał karabin, dwa pistolety i dwa granaty. Zabrano je. Ze stajni wyprowadzono dwa konie, które zaprzęgnięto do wozu, który załadowano prowiantem. A było tego sporo: smalec i sadło w pęcherzach, kiełbasa w dębowej beczce zalanej smalcem, wędzona szynka, drób. Na wóz wsadzili także gospodarza i banderowca, który wypełnił rozkazy. Spokojnie wrócili do lasu. Nikt we wsi nie zareagował. Nawet psy nie szczekały. Po powrocie ośmiu (razem z ukraińskim gospodarzem) banderowców ustawiono w szeregu. Zdjęto im plastry z ust. Trzęśli się ze strachu. Oni w takiej sytuacji rozerwaliby przeciwników końmi. Zawsze zachowywali się w sposób bestialski. Porównanie ich zachowania ze zwierzętami uwłaczałoby tym ostatnim. One zabijają z potrzeby zachowania gatunku, Ukraińcy mordowali w okrutny sposób z nienawiści, upajali się zadawaniem cierpienia, rabunki i podpalenia sprawiały im przyjemność. My puściliśmy im wolno. Dowódca kazał im się rozebrać do naga i maszerować do wsi. Ich odejściu towarzyszył szyderczy śmiech partyzantów. Ubrania ukryto w zaroślach, aby ich nie odnaleźli. Chcieliśmy, aby nago wrócili do wsi. Radości było co niemiara.

Kolejny wiosenny poranek i znowu nad nami pojawił się i krążył niemiecki samolot zwany "ramą". Wyglądało na to, że usiłuje nas wypatrzyć. Dostaliśmy wiadomość, że od strony Hołubicy idzie wojsko. Byli to żołnierze z dywizji SS "Hałyczyna" rekrutujący się z Ukraińców. Zajęliśmy stanowiska ogniowe. Leżeliśmy nieruchomo przy pniach drzew. Panowała nerwowa cisza. Tuż przed nami ukazały się sylwetki nieprzyjaciół. Zatrzymywali się na moment, puszczali kilka serii z automatów i ruszali dalej. Trzymałem przed sobą broń gotową do strzału. Byli nie dalej niż 100m przed nami, gdy dowódca krzyknął "Ognia". Strzelaliśmy z automatów do wszystkiego się poruszało lub wyglądało podejrzanie. Cała tyraliera ukraińskich żołdaków została przygnieciona do ziemi ogniem zza drzew. Upadli na ziemię, zaczęli prowadzić ciągły ostrzał z broni maszynowej, rzucać granaty przed siebie, w zarośla, stąd posypały się na nich pociski. Serie z broni maszynowej siekały ziemię, ścinały gałązki z konarów drzew, stukały o pnie drzew. Ukraińcy napierali. Na moment zatrzymał ich ogień z RKM-u, wybuchające granaty. Jednak skokami nadal posuwali się. W gęstym, sosnowym zagajniku partyzanci pomieszali się z Ukraińcami. Strzelano do siebie z odległości 3-8 metrów. Wygranym był ten, kto szybciej wypatrzył przeciwnika. Partyzanci dobrze znający las, który teraz stał się ich fortecą, byli w dogodniejszej sytuacji. Schowani za drzewami czekali na atak nieprzyjaciela, niestety przewyższał ich liczebnością. Pomimo zaciętej obrony była niewielka szansa na zwycięstwo. Byliśmy rozczłonkowani na przestrzeni około 500m. Żołnierze ukraińscy zaczęli wykonywać manewr okrążający usiłując zamknąć nas w pierścieniu. Dowódca wydał rozkaz do wycofania się. Każdy z nas stanowił zabezpieczenie dla sąsiada ziejąc silnym ogniem, w momencie, gdy ten się cofał. Nieopodal mnie jeden partyzantów podniósł się, aby zmienić stanowisko obronne i padł martwy przeszyty serią z automatu. Sytuacja stawała się groźna. Zdawaliśmy sobie sprawę, że wyjście z okrążenia będzie okupione dużymi stratami w ludziach. Z pomocą pospieszył nam silny oddział partyzancki bazujący w tym czasie w okolicy Pieniak. Uderzył na okrążającą nas od prawej strony flankę i tyły Ukraińców. Tym razem oni znaleźli się w kotle. Ostrzeliwając się wycofali się na pozycje wyjściowe. Ucichł jazgot pocisków i klekot karabinów maszynowych. Trzygodzinna walka dobiegła końca. Ukraińcy zabrali swoich zabitych i rannych. Przeszukaliśmy pobojowisko. Mieliśmy dwóch rannych. Zginęło trzech partyzantów. Pochowaliśmy ich w ciszy na wzgórku, gdzie wykopaliśmy głęboką mogiłę. Gdy ziemia zasypywała ich twarze nie sposób było uwierzyć, że jeszcze kilkanaście godzin wcześniej byli razem z nami. Wzruszenie wyciskało nam łzy z oczu, wspomnienie o nich na długo pozostało w pamięci. Pożegnaliśmy towarzyszy, którzy przyszli nam z pomocą i dali wsparcie w walce. Rozeszliśmy się, każdy oddział w swoim kierunku. Musieliśmy jak najszybciej oddalić się z miejsca walki, zatrzeć ślady naszej obecności, zmylić ewentualny pościg. Rannych nieśliśmy na prowizorycznie sporządzonych noszach. Sanitariusze opatrzyli ich. Lekarza w oddziale nie było. Musieli jakoś przetrzymać. Po przejściu 6 km, wystawiając warty, zdecydowaliśmy się na odpoczynek. Nie rozmawialiśmy między sobą, gnębiło nas cierpienie rannych i żal za utraconymi kolegami. Ruszyliśmy dalej. Późną nocą posuwając się leśnymi uroczyskami dotarliśmy do zwartego kompleksu leśnego za Hutą Werchobuską. Zorganizowaliśmy obóz. Od linii frontu dzieliło nas 20 kilometrów, od szosy Podhorce-Złoczów 8 km, od szosy Brody-Lwów 12 km. Ranni zniknęli. Umieszczono ich w bezpiecznym miejscu, gdzie zagwarantowana była opieka lekarska.

Następnej nocy grupa zaopatrzeniowa wybrała się do okolicznych wiosek po żywność. W Hucie Werchobuskiej znaleźliśmy ujęcie wody, którą do obozu przewoziliśmy w beczkach. Aby czuć się bezpiecznie i nie dać się nikomu zaskoczyć na drogach dojazdowych z Podhorzec i Majdanu Pieniackiego założyliśmy miny. Jedna z nich uśmierciła dzika. Trafił się nam smakołyk w naszym skromnym menu. Było ciepło. Żyliśmy normalnym partyzanckim rytmem. Grupy rozpoznawcze wychodziły na wykonanie zadań, radiotelegrafiści, wśród których ja się znajdowałem wyjeżdżały na nadawanie komunikatów. Jak na warunki wojenne było spokojnie i przyjemnie. I wtedy nasz oddział otrzymał zadanie zmiany strefy działania. Zaczęto przygotowywać się do długiego marszu. Ja się rozchorowałem. Od skroni do karku głowę przeszywał ostry ból, miałem gorączkę i torsje. Nie byłem w stanie odbyć długiej drogi. Musiałem zostać w Podhorcach, gdzie przebywała moja rodzina i znajomi i dojść do siebie. Dowódca wyraził zgodę. Nie mógł mnie zatrzymać, nie byłem żołnierzem, ale partyzantem, do oddziału przystąpiłem dobrowolnie i w każdej chwili mogłem z niego odejść. Powiedział, że bardzo jest zadowolony z mojej waleczności. Wykazałem się dużą odwagą. Ale Pepes polecił mi oddać i przyrzec na honor czerwonoarmisty, że nikomu nie powiem nic na temat rosyjskiego, partyzanckiego oddziału "Kirowa", w którym spędziłem kilka miesięcy. Mógłby wystawić mi dokument stwierdzający wiarygodność mojego pobytu w tej jednostce, ale gdyby banderowcy znaleźliby przy mnie coś takiego byłby to dla mnie wyrok śmierci. Pożegnałem się z przyjaciółmi i opuściłem oddział. W Podhorcach zatrzymałem się u wdowy pani Harasymczukowej (moja siostra Józefa wyszła za mąż za Józefa Stelmaszczyka, siostra Józefa Stelmaszczyka wyszła za mąż za Harasymczuka, pani u której przebywałem była żoną jego brata). Jej mąż zginął na wojnie( nie żyła również żona jej szwagra – zginęła w 1941 roku na linii frontu rosyjsko – niemieckiego). Miała syna Józka, który był rok starszy ode mnie (1928). Otoczyła mnie troskliwą opieką, kazała się umyć, położyła do łóżka, odżywiała rosołem z kury. W łóżku spędziłem tydzień, trzy razy dziennie piłem bardzo gorzką herbatę. Gdy wyzdrowiałem zacząłem pracować w mleczarni razem z Józkiem. Zaprzyjaźniliśmy się i ta przyjaźń trwała aż do jego śmierci w2008 roku (mieszkał w Poznaniu, był elektrykiem).

Odgłosy armatniej kanonady nasilały się z każdym dniem. To sowieci ostrzeliwali okrążoną pod Brodami ukraińską dywizję SS "Hałyczyna". Rosjanie wszczęli nową ofensywę. Przez Podhorce przemieszczały się ze Złoczowa w kierunku Brodów w tumanach nagrzanego upałem kurzu kolumny czołgów i wojska Wermachtu. Wysoko w górze warczały przelatujące samoloty. W Złoczowie przy zamku Sobieskiego, w aleji, Niemcy urządzili cmentarz dla swoich oficerów. Codziennie wyrastały nowe czarne krzyże. Wśród nazwisk byli generałowie i porucznikowie. Po tygodniu przez Podhorce znowu maszerowały kolumny żołnierzy wraz ze sprzętem, ale tym razem w odwrotnym kierunku – na Złoczów. Tym razem były to wojska rosyjskie. Obserwowałem te manewry. Była to już trzecia wojna w moim krótkim życiu (1939 ruchy na froncie polsko-niemieckim, 1941 niemiecko –sowieckim, 1944 sowiecko – niemieckim). Czy to nie za dużo?