Wspomnienia - Władysław Pinkiewicz

(syn Marcina i Józefy z domu Dacyszyn), żona Marysia, 2 dzieci – Renata i Marek)

Oto opis naszej drogi przez mękę z Czernicy na kresach do Wojborza na zachodzie. Po wojnie ta wieś nazywała się Jaworze.

Od jesieni 1943 roku mój tato nie sypiał w domu, gdyż w okolicznych wioskach banderowcy nocą mordowali Polaków. W polu przygotował sobie ziemiankę, okrył obornikiem, aby zamaskować kryjówkę i tam nocował przez wiele tygodni.

Pod koniec stycznia lub na początku lutego 1944 roku sąsiad Ukrainiec wieczorem zapukał do okna naszego domu w Czernicy i powiadomił tatę o wyroku wydanym przez banderowców na naszą i kilka innych polskich rodzin. Akcja wymordowania Polaków w Czernicy miała nastąpić w przeciągu najbliższych dni. Zapadła decyzja o natychmiastowej ucieczce do Brodów. Tej nocy tato już nie spał. Przy pomocy sąsiada zabił świnię i barana, wraz z workiem mąki i najbardziej potrzebnymi rzeczami załadowali na sanie, okryli słomą, na wierzch położyli pierzynę i byliśmy gotowi do wyjazdu. Nad ranem zaprzęgli konie, ułożyli mnie (4 lata) i siostrę Helę (3 lata) na pierzynie, okryli drugą i wyruszyliśmy w drogę bez możliwości powrotu, zostawiając cały dorobek życia. Sąsiad Ukrainiec, który nas ostrzegł, dla bezpieczeństwa jechał razem z nami. Zima była mroźna i śnieżna, jak zwykle w tamtych stronach, a mróz wyjątkowo siarczysty. Dwie starsze siostry – Janina (9 lat) i Maria (6 lat) z konieczności musiały zostać u obcych ludzi w Czernicy, aby nauczyć się modlitwy po ukraińsku. Na rogatkach Brodów stały mieszane posterunki niemiecko-ukraińskie, dla sprawdzenia tożsamości starsze dzieci były przepytywane ze znajomości pacierza. Do Brodów zostały przywiezione dopiero po kilku tygodniach przez ukraińską rodzinę, u której uczyły się modlitwy. Jak widać nie wszyscy Ukraińcy byli bandytami.

W Brodach mieszkaliśmy przez długi czas wraz z innymi uciekinierami w piwnicy dużej kamienicy. W mojej pamięci z tego okresu zachowały się dwa wydarzenia. Pierwsze to moment, kiedy tato został ranny. Siedzieliśmy koło piecyka, na którym gotowano posiłki i przy którym ogrzewali się wszyscy mieszkańcy. Wieczorem, przez niedokładnie zasłonięte okno ktoś do piwnicy wrzucił granat, który wybuchł raniąc kilka osób, w tym mojego ojca. Odłamek utkwił w jego prawej łopatce, nigdy go nie usunął, tę pamiątkę nosił do końca swoich dni. Drugie to bombardowanie dworca kolejowego w Brodach. To wydarzenie oglądaliśmy ze strychu kamienicy, w której mieszkaliśmy. Było to możliwe, gdyż na dużej powierzchni dachu nie było pokrycia. Widziałem nadlatujące samoloty i wybuchające bomby, wszystko latało w powietrzu. Był to makabryczny widok dla niespełna pięcioletniego dziecka.

Po wycofaniu się Niemców i wkroczeniu Armii Czerwonej wysiedlano nas na krótko do Lwowa. Nic z tamtego okresu nie utkwiło mi w pamięci. Sądzę, że nic zajmującego się dla mnie się nie wydarzyło. Potem powędrowaliśmy na zachód w okolice Rzeszowa. Mieszkaliśmy w pobliżu wojskowego lotniska polowego, często widziałem startujące i latające dwupłatowe samoloty Armii Czerwonej. Po cofnięciu się frontu na zachód wysiedlono nas w okolice Dębicy, nazwy miejscowości nie pamiętam. Tutaj spędziliśmy zimę i wiosnę roku 1945.

Z braku środków do życia tato wynajmował się do pracy u rolników za przysłowiową łyżkę strawy. Dostawał ziemniaki, mąkę, mleko.

Dla mnie ta zima była tragiczna. Zachorowałem na odrę, z braku ogrzewania dodatkowo jeszcze się przeziębiłem i pojawiły się powikłania. Najpierw przyszło zapalenie płuc, a następnie zapalenie oczu, jako że nieszczęścia chodzą parami. Całkowicie straciłem wzrok, leżałem w łóżku sześć tygodni w całkowitej ciemności. Rodzice byli pewni, że nie przeżyję. Mama nawet uszyła mi ręcznie z prześcieradła ubranko na ewentualny pochówek. Jednak szczęście mnie nie opuściło. Wojska niemieckie cofnęły się. W naszej miejscowości założono szpital polowy. Mama dojrzała w tej sytuacji szansę dla mnie i zdecydowała się zanieść mnie do tego szpitala. Trafiliśmy na dobrego Niemca, który zaaplikował mi zastrzyk i kazał wracać do domu. Była to prawdopodobnie penicylina, gdyż jedna szczepionka uratowała mi życie. Gdy po następnych sześciu tygodniach wstałem z łóżka byłem tak słaby, że o własnych siłach nie mogłem ustać na nogach. Siostry Marysia i Hela uczyły mnie ponownie chodzić.

Na wiosnę tego roku przeprowadziliśmy się do wspaniałych ludzi, państwa Rasiów. Nazwisko tych ludzi będę pamiętał do końca życia. Było to małżeństwo w podeszłym wieku, głęboko religijne, mieli dość duże gospodarstwo. Już wcześniej, w zimie, tato dość często pomagał im w gospodarstwie. Codziennie wspólnie, niezależnie od pogody i prac w gospodarstwie trzy razy dziennie klękaliśmy przed figurką Matki Bożej różaniec na głos odmawialiśmy różaniec. Był to okres, kiedy po raz pierwszy od ucieczki z Czernicy było nam ciepło i nie byliśmy głodni.

Następnym etapem naszej wędrówki na zachód była miejscowość Błażowa. Mieszkaliśmy tam kilka miesięcy, tato pracował w piekarni, zarabiał parę marek tygodniowo, codziennie mieliśmy chleb.

Po wycofaniu się Niemców za Odrę osiedliliśmy się w miejscowości Romanowo koło Czarnkowa w województwie poznańskim. W tej miejscowości osiedlili się też rodzice (Dacyszyn) i siostra mamy. Po zakończeniu wojny w drodze do kraju w Romanowie odwiedził nas także najmłodszy brat taty Janek. Tato odszukał swoich braci – Franka, Bronka i Julka, którzy mieszkali w Wojborzu. Gdy ich odwiedził postanowił również tam się osiedlić, by być blisko nich. Rodzice mamy pojechali z nami.

Tak wyglądała nasza tułaczka po Polsce zapamiętana przeze mnie jako dziecko, część wspomnień to relacje rodziców.