Jachtem po morzach arktycznych

Szlak walk polskich marynarzy podczas drugiej wojny światowej (cz.1)


Moment oddania cum i wyjścia z macierzystego portu w rejs, nawet po raz kolejny, ma w sobie zawsze coś uroczystego i nieodwracalnego. Jest to zakończenie trudnego i najbardziej denerwującego etapu planowania podróży. Przygotowania wymagają od całej załogi pełnego zaangażowania i energii, zwłaszcza w ostatnim tygodniu.

Ktoś, kto nie odczuł takich dni na własnej skórze, nie jest w stanie wyobrazić sobie, jak wiele od każdego z nas zależy.

Jest 15 maja 1993 rok. Syk piany, szum fali, stłumione werble wibrującego płótna: genui, sztaksla, foka i grota – zlewa się ze słowami pożegnań bliskich mi osób, które zostawiłem na lądzie. Jesteśmy w morzu. Rozmach zaplanowanej wyprawy napawa radością, ale i obawą. Przez ponad 3 miesiące będziemy żeglowali w obszarach wód arktycznych, w rejonach mórz Norweskiego i Barentsa obfitujących w nieprzeniknione mgły, zimne deszczowo-śnieżne szarugi, częste zmiany temperatury i kierunki wiatrów, będziemy też stawiali czoło bezlitosnym wiatrom Morza Grenlandzkiego oraz przezwyciężali sztormową falę i prądy Morza Północnego.

Zdawałem sobie sprawę, że nie będzie to rejs w strefie tropikalnej skąpanej w słońcu, o stałych wiatrach pasatowych, gdzie żegluje się w kostiumach kąpielowych, tylko w warunkach podbiegunowych. Wiedziałem, że możemy się spotkać z niespodziankami, z wieloma zdarzeniami, które mogą stwarzać poważne przeszkody i trudności i głównym czynnikiem decydującym o powodzeniu naszego rejsu będzie psychiczna i fizyczna odporność wszystkich członków załogi oraz świadomość, że na tych bezkresnych obszarach wodnych zdani będziemy tylko na własne siły.

Punktem docelowym naszego rejsu był Murmańsk, gdzie spoczęły na wieczność ciała polskich marynarzy. Mieliśmy złożyć hołd mogiłom bohaterów, którzy zginęli w odmętach morskich, walcząc o wolność Ojczyzny, pokłonić się bohaterskiej załodze niszczyciela „Grom”, którą wraz okrętem pochłonęły wody fiordu Rombaken pod Narvikiem, przejść nad mogiłą okrętu podwodnego „Jastrząb”, który zatonął na Morzu Norweskim, przywołać w pamięci miejsca nieustępliwej walki zbroczonej krwią 22 zabitych i 40 rannych członków załogi niszczyciela „Garland” broniących konwoju „PQ-16” zdążającego z Islandii do Murmańska, stanąć na ziemi, w której na zawsze spoczęły ciała 18 marynarzy wyniesionych przez fale na islandzki brzeg z wraku statku „Wigry” leżącego na dnie morza w pobliżu Reykjaviku, uczcić pamięć heroicznej załogi statku podwodnego „Orzeł”, która znalazła wspólny grób na dnie Morza Północnego.

Prócz szczytnego żeglarskiego pielgrzymowania istniał również magnes, który przyciągał nas do żeglugi na północ. Była to ciekawość ujrzenia krainy za kręgiem polarnym. Pomysł wyprawy polarnej od dawna tkwił w mojej głowie. Jednak wszystkie próby i zamierzenia rozwiewały się prędzej czy później na skutek rozmaitych przyczyn. Aż do teraz.

Inicjatywa zorganizowania rejsu celem uczczenia bohaterskich czynów polskich marynarzy powstała w Marynarce Wojennej. Znalazła także żywy oddźwięk w nadwiślańskim grodzie Świeciu. Władze Świecia i klub „Columbus” oddali do dyspozycji wyprawy swój jacht „Dar Świecia”, który został zbudowany w 1990 roku jako jacht typu „Futuro” o ożaglowaniu szkunera bermudzkiego i powierzchni żagli 72m kwadratowych (dalsze dane jachtu – długość – 10,88m, szerokość – 3,68m, zanurzenia 2,10m, wyporność 10 ton).

Jacht Dar Świecia

Ten średniej wielkości stalowy jacht krążowniczy z silnikiem pomocniczym o mocy 38 KM przeznaczony do pływania pełnomorskiego nie odpowiadał w pełni warunkom w rejonach arktycznych. Nie posiadał pomieszczenia na suszenie mokrej odzieży, tępo chodził do wiatru, był podatny na duży dryf. Ale wiadomo „jak nie ma się co się lubi, to się lubi co się ma.” Załogę stanowili żeglarze mało opływani w długich rejsach oceanicznych, ale o zadawalającym wyszkoleniu żeglarskim. W momencie wyjścia w morze byłem przekonany, że nie ulękną się trudów, będą się starali przełamywać wszystkie przeciwności losu i w sytuacji niebezpiecznej nie zawiodą. Dwóch członków załogi wywodziło się z mojego klubu i tych znałem najlepiej, dwaj następni byli członkami klubów gdyńskich, dwóch pozostałych poznałem dopiero na pierwszym spotkaniu załogi. Obydwaj pochodzili z miasta Świecie.

Na uczęszczanym szlaku

„Dar Świecia” kołysząc się na swój sposób płynął cicho i spokojnie pod pełnymi żaglami. Wiatr zachodni o sile ok. 4-5 stopni B pozwalał osiągać 6 węzłów. Po wyjściu za Cypel Rozewski wysokość i agresywność fali wzrastała z każdą minutą. Rozpoczęła się halsówka pod wiatr. Większość załogi oddała haracz Neptunowi. Nie było w tym nic zadziwiającego, proces adaptacji do nowych warunków bytowania dopiero się zaczął. Po 8 godzinach męczącego halsowania posunęliśmy się do przodu zaledwie 4 mile. Dalsze takie pływanie nie miało sensu – męczyła się załoga, nadwyrężał sprzęt. Postanowiłem wrócić i schronić się za Półwysep Helski by umożliwić załodze odpoczynek i sklarować wnętrze jachtu. Jak się okazało następnego dnia decyzja ta była trafna. Wiatr zmienił kierunek, morze zaczęło się wygładzać i pod wpływem promieni słonecznych zaczęło zmieniać swój wygląd. Mieniło się dziesiątkami różnych barw, odcieni i tonów, jakie powstają z oświetlenia załamujących się fal. W nocy świeciły wszystkie gwiazdy widoczne na tej szerokości. Żeglując w tak sprzyjających warunkach w środę rano przeszliśmy kanał Falsterbore i znaleźliśmy się w Sundzie. Weszliśmy w labirynt torów wodnych oznaczonych różnokolorowymi bojami, stawami, latarniami i wiechami. Pierwsza wachta urządziła nam ucztę kulinarną robiąc na obiad kotlety, a na kolację leczo.

Wody Sundu znam stosunkowo dobrze, a mimo to, a może właśnie dlatego, czułem przed nimi respekt. Z wyraźną ulgą powitałem trawers przylądka Kull przy wyjściu z Sundu na Kattegat. Zamek Hamleta Kronborg pożegnaliśmy w promieniach zachodzącego słońca.

Kattegat nie cieszy się dobrą sławą wśród żeglarzy. Przemieszcza się nad nim większość niżów idących z Atlantyku i Morza Północnego co powoduje, że przeważają w tym rejonie silne wiatry zachodnie lub północno-zachodnie. To właśnie one są powodem szybkiego pojawienia się krótkiej, stromej fali utrudniającej żeglugę. Ale tym razem Kattegat zrobił nam niespodziankę.

Przeważały lekkie wiatry ze wschodu i północnego wschodu. Było ciepło, słonecznie i spokojnie. Ćwiczyliśmy podnoszenie i zrzucanie poszczególnych żagli oraz pływanie na kombinowanych zestawach. Przed Skagerrakiem dopadła nas burza deszczowa z piorunami i błyskawicami.

Dzień postoju w Skagen upłynął w pogodzie zmiennej, deszczowo-słonecznej. Ten niewielki port duński na północnym cyplu Półwyspu Jutlandzkiego opuściliśmy wieczorem 22 maja. Pogoda dopisywała, kierunek wiatru też. Nasze życie na wodach Skagerraku powoli nabierało nowego smaku, było spokojnie. Czas płynął wolno, podzielony pomiędzy wachty, sporządzanie posiłków, spanie i zajęciami na pokładzie. Klarowaliśmy jacht wymyślając nowe patenty, które miały nam ułatwić stawianie, zrzucanie i refowanie żagli.

W południe 23 maja przy słonecznej pogodzie przeszliśmy przez rejon nie opodal miejscowości Lillesund, gdzie 8 kwietnia 1940 roku ORP „Orzeł” zatopił niemiecki transportowiec „Rio de Janeiro” przewożący wojska Wermachtu na podbój Norwegii. Była to pierwsza wystrzelona z polskiego okrętu torpeda, która ugodziła nieprzyjaciela. Można powiedzieć, że właśnie w tym miejscu nasz rejs „Szlakiem walk polskich marynarzy w II wojnie światowej” rozpoczął się. Pod wieczór morze całkowicie się zmieniło. Znikło słońce, obniżyła się temperatura, nadciągnęła gęsta mgła otaczając nas szczelnie wilgotnym, białym płaszczem. Wciskała się wszędzie – pod zapięty moleskin, sweter i koszulę. Marzły wilgotne ręce na kole sterowym. Horyzont skurczył się do kilkudziesięciu metrów. Włączyliśmy radar. Brzeg był blisko, a zmiana kierunku wiatru z wschodniego na zachodni zmusiła nas do halsowania, raz pod brzeg, raz w morze. Od czasu do czasu na ekranie radaru pojawiały się plamki sygnalizujące pojawienie się w pobliżu statku lub kutra rybackiego. Rankiem następnego dnia mgła nieco się przerzedziła, nie była już tak intensywnie biała, widzialność nieco się poprawiła. Chwilami pojawiały się prześwity ukazujące skrawki niebieskiego nieba i zamgloną tarczę słońca. Nad brzegiem wisiały zwały ołowianych chmur. Było ponuro. Wiał wiatr o sile 6 stopni w skali Beauforta wznoszący stromą falę. Również stały prąd morski płynący tzw. Rynną Norweską z południa ku północy opływający wybrzeże norweskie nie bardzo nam pomógł. Przestrzeń 75 mil morskich od trawersu latarni Lista do latarni Skandenes usytuowanej przy wejściu do Karm Sundu pokonywaliśmy przez 34 godziny.

Kraina fiordów

Zachodnia część Norwegii jest płaskowyżem, który został w epoce lodowcowej pocięty na szereg wielkich dolin. Część z nich wypełniona morzem tworzy fiordy oddzielone od siebie wysokimi górami.

>  >>