Jachtem po morzach arktycznych

Szlak walk polskich marynarzy podczas drugiej wojny światowej (cz.2)

Wpływamy w pierwszy fiord położony między lądem, a płaską rolniczą wyspą Karmoy. Obserwujemy nie kończące się szeregi niskich, nagich gór o skalistych urwiskach niemal zupełnie pozbawionych wierzchołków. Wchodzimy do Haugesund. Jest to port rybacki specjalizujący się w połowach śledzi. Liczy 27 tys. mieszkańców, prawa miejskie otrzymał stosunkowo niedawno, bo w 1855 roku, chociaż pierwsza wzmianka o nim pochodzi z 1217 roku.

Kamienny domwHaugesund

Po krótkim postoju wyszliśmy w morze i skierowaliśmy się na północ. Zanurzyliśmy się w labirynt fiordów. Pierwszy o nazwie Bomla Fjorden otworzył swoją skalną czeluść. Wrażenie było niezwykłe. Znaleźliśmy się w środku stromych, pokrytych śniegiem, lśniących od słońca gór. Było pięknie i bajkowo. Przepływając wąską cieśniną Langenush między wyspami Stord i Tysnesoy napawaliśmy się widokiem wysokich, urwistych, skalnych brzegów wznoszących się gdzieniegdzie pionowo w górę. Miały kolor brunatno-czarny i gdy padały na nie promienie słoneczne uwydatniały się pasma wrośniętych w kamienne podłoże mchów. W tak uroczej scenerii dotarliśmy do Bergen, które jest drugim pod względem wielkości (po Oslo) miastem Norwegii. Położone jest wśród gór masywu Mount Ulriken, gdzie wjechaliśmy kolejką linową przypominającą tą na Kasprowy Wierch. Stąd podziwialiśmy okolicę pociętą fiordami i kolorowe domki przytulone do zbocza gór. Na jachcie odwiedziło nas małżeństwo polskich meteorologów zatrudnionych w Bergen, którzy zorganizowali nam wycieczkę po norweskich tunelach. Z innym polskim małżeństwem również mieszkającym w Bergen spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór.

Następny ranek okazał się pochmurny. Na niebie pojawiły się gęste chmury, zacinał drobny deszcz. Nie znaliśmy prognozy pogody. Posiadaliśmy dobry odbiornik radiowy, ale nie mogliśmy znaleźć stacji, która nadawałaby prognozę pogody na ten rejon. Musieliśmy wyjść z portu i przygotować się na różnego rodzaju niespodzianki. I były, bo pojawiła się tęcza, przejaśniło się, wyjrzało słońce. Sunąc fiordami oglądaliśmy góry wystające z wody, do połowy zielone, następnie szare, z wierzchołkami pokrytymi śniegiem.

Relaksowe żeglowanie w fiordach

Gdy wyszliśmy na otwarte wody Morza Północnego dostaliśmy się znowu w objęcia wzmagającego się wiatru północnego. Pojawiły się ławice ciemnych chmur. Barometr powoli spadał. Zwiastowało to fatalną pogodę. Morze było coraz bardziej wzburzone. Wiatr zagwizdał w takielunku, żagle zesztywniały pod jego naporem. Podążaliśmy na północ skąd dmuchał wiatr, więc musieliśmy cały czas pływać halsami. Rozpoczęło się ostre pływanie pod wiatr. Fale biegnące z północy uderzały w nawietrzną burtę, znosiło nas, ale wytrwale posuwaliśmy się na północ. Jacht płynął w silnym przechyle na burtę zawietrzną, rozbijał dziobem wysokie fale, olbrzymie fontanny wody zalewały pokład. Konieczne było zrefowanie części żagli. Nadeszła burzliwa, rozszalała noc pełna ryku wiatru i szumu załamujących się fal. Ranek nie wróżył również nic dobrego. Po niebie sunęły czarne, strzępiaste chmury, widnokrąg zlewał się z niebem, porywy wiatru stawały się coraz gwałtowniejsze. Fala była bardzo wysoka i tworzyła szpiczaste pagórki na szczytach, których kotłowała się biała piana. Woda przetaczając się przez pokład i kokpit jachtu uderzała w odsłoniętą twarz sternika, słony pył wodny wciskał się pod powieki. Z trudnością łapało się oddech. Na jachcie panował kompletny bałagan, luźne przedmioty przewalały się z jednej strony na drugą, panował piekielny hałas. Wachty przy sterze zmieniały się co 2 godziny, gdyż sterowanie w żegludze pod wiatr i głębokim przechyle jachtu jest bardzo męczące i wymaga maksymalnej koncentracji.

Cały czas siedziałem w kokpicie. Kapitan musi być gotowy w każdej sekundzie do natychmiastowej reakcji. Obserwowałem sternika i jego umiejętności radzenia sobie w prowadzeniu jachtu narażonego na bardzo silnie działanie wiatru i fali równocześnie. Dla całej załogi było to pierwsze zetknięcie się z Morzem Północnym i tak trudnymi warunkami żeglugi. Każda atakującą falę trzeba było brać pod odpowiednim kątem, wdrapać się na jej wierzchołek, bezpiecznie zsunąć po jej zboczu w dół i znowu wspiąć się na wierzchołek następnej. Tylko taka taktyka gwarantowała bezpieczne wyprowadzenie jachtu z opresji i przetrwanie w sztormie. Wymagało to rzeczywiście dużego doświadczenia i wiedzy.

Podnoszące się grzywacze tworzyły długie grzbiety i głębokie doliny. Czuliśmy pod sobą bezmierną głębię. Raz po raz dawały się odczuwać pulsujące drgania, gdy grzbiet fali przechodził pod dnem jachtu. Natomiast gwałtowny wstrząs całego kadłuba sygnalizował błąd sternika i jego nieumiejętne ustawienie dzioba do fali, która uderzała wprost w niego. Wierzchołek fali załamywał się, masy wody z głuchym łoskotem opadały na nadbudówkę i spienioną rzeką przelewały się przez kokpit. Czas dzielił się na wachtę i odpoczynek po niej. Zdawaliśmy sobie sprawę z własnej nicości wobec rozszalałego żywiołu. Oby tylko przetrwać. Żeglarstwo to twarde rzemiosło.

Po dwóch dniach wiatr zelżał i skręcił na północny zachód. Znowu postawiliśmy wszystkie żagle i rozpoczęła się szybka żegluga półwiatrem ze słonecznym niebem nad głową i błękitnym, migocącym morzem dookoła. Przy pomocy słońca określiłem naszą pozycję. Nie była zadowalająca. Przez 2 dni walki ze sztormem posunęliśmy się jedynie o 96 mil morskich.

Po przekroczeniu 62 równoleżnika zaczęło nam dokuczać zimno. Temperatura spadła do 5-8 stopni Celsiusa, ogarnęła nas potworna wilgoć. Płynęliśmy wraz ze słabym Prądem Zatokowym, który miał nas zanieść do Nordkappu i Półwyspu Kolskiego. Od południa ciągnęły się na północ szare, skaliste brzegi z wypiętrzonymi wierzchołkami gór. Noce były widne, nie zapalaliśmy świateł pozycyjnych, a locję można było czytać na deku bez dodatkowego oświetlenia.

Łowiliśmy ryby i to z dużym sukcesem. Był smaczny obiad.Wieczorem wiatr znowu się nasilił. Dmuchał prosto w dziób. Musieliśmy zbliżyć się do surowego, skalistego wybrzeża Norwegii, aby ponownie wejść w labirynt fiordu. Był to bardzo niebezpieczny manewr. Morze potężnie falowało, szlak usiany było drobnymi, podwodnymi skałkami. Cały dzień padało, była gęsta mgła. Na dodatek siła wiatru spadła niemal do zera. Uruchomiliśmy silnik, ale po 2 godzinach nastąpiła awaria pompy wody zaburtowej i musieliśmy go wyłączyć. W słabych podmuchach wiatru, wspomagani lekkim prądem w końcu dowlekliśmy się do portu Trondheim. Tu zatrzymaliśmy się na 4 dni. Wreszcie wymarzone łazienki, prysznice, zaciszny basen portowy w samym śródmieściu. Mogliśmy dokonać niezbędnych napraw: pompy wody zaburtowej chłodzenia silnika, nawigacyjnego systemu satelitarnego i prądnicy.

Miasto to uważane jest za pierwszą stolicę Norwegii. Od średniowiecza aż po dzień dzisiejszy jest miastem koronacyjnym królów norweskich. Obecny król Norwegii, Harald V, również koronowany był w Trondheim w 1991 roku. Dzisiaj, po prawie tysiącleciu istnienia, miasto liczy 121 tys. mieszkańców. Tylko Oslo jest od niego liczniejsze.

Na cmentarzu w dzielnicy Moholt znaleźliśmy wspólną mogiłę 10 naszych rodaków ( 6 znanych z imienia i nazwiska, 4 NN). Napis na pomniku głosi ”Pamięci 10 polskich obywateli, którzy stracili życie w Norwegii w latach wojny 1940-1945 i zostali tutaj pochowani”.

Mogiła Polaków, którzy stracili życie Norwegii w latach 1940-1945.

W Trondheim pożegnaliśmy również naszego pierwszego oficera, który musiał wrócić do kraju ze względu na niespodziewaną, poważną chorobę żony.

<<  <     >  >>