Jachtem po morzach arktycznych

Szlak walk polskich marynarzy podczas drugiej wojny światowej (cz.3)

Po wyjściu z portu silny północny wiatr we fiordzie Kraakvaag wywołał falę, która charakteryzowała się wyjątkową zjadliwością, jakiej nie spotyka się nawet na pełnym morzu. Przez 8 godzin żeglowania posunęliśmy się 4 mile do przodu. Następny fiord Fro Havet również nie był dla nas łaskawy. Mordęga trwała 2 dni. Dopiero wtedy udało nam się wypłynąć z fiordów na pełne morze. Wreszcie uzyskaliśmy szeroką przestrzeń do manewrowania. W pobliżu Kręgu Polarnego pogoda uległa znacznej poprawie, było słonecznie, spokojnie. Przepiękna przyroda dookoła zrekompensowała nam dni pełne wysiłku, walki z żywiołem i niekończącego się zmęczenia. Ten fantastyczny koloryt chmur, szczyty górskie w odblaskach słońca przypominały nam, dlaczego tak bardzo chcemy żeglować, sunąć pod białymi żaglami wciąż dalej i dalej w odległe, nieznane krainy. Takie dni pozwalają regenerować siły, niosą odprężenie i wypoczynek, akumulują energię, pozwalają przetrwać nawet najtrudniejsze chwile i zdobyć się na maksymalny wysiłek.

15 czerwca o godz. 11.50 we wspaniałym nastroju przekroczyliśmy Krąg Polarny na południku 11 43. Na pokład jachtu zawitał król mórz arktycznych Aegir. Chrzest odbył się z cały morskim ceremoniałem. Za dotychczasowe dobre żeglowanie Aegir uczynił nam zaszczyt i wychylił szklanicę szampana ogłaszając wszem i wobec i każdemu z osobna, że jacht „Dar Świecia” z 6-cio osobową załogą wkroczył w Krąg Polarny. Żeglarzom zostały nadane imiona i zostaliśmy obdarowani życzeniami dalszej pomyślnej żeglugi.

Wizyta króla wód arktycznych Aegira na jachcie.

Certyfikat chrztu arktycznego

Następnym portem, do którego zmierzaliśmy było miasteczko Bodo leżące 80 kilometrów na północ od Koła Podbiegunowego. Żeglowanie wzdłuż wybrzeży norweskich jest pod względem nawigacyjnym bardzo skomplikowane. Od 15 maja do 20 lipca latarnie morskie są wygaszone, gdyż trwa nieprzerwanie dzień. Nawet przy dobrej widzialności trudno na podstawie locji rozpoznać panoramę wybrzeża i trafić w skalną czeluść wybranego fiordu. Wszystkie na pozór są jednakowe. A każde zbliżenie do lądu jest wyjątkowo niebezpieczne, gdyż na kilka mil od linii brzegowej ciągną się pasma gęsto rozsianych podwodnych i nawodnych skałek. Pochodząc do Bodo żeglowaliśmy z małą szybkością i obserwatorami ustawionymi na dziobie i burtach. Według zegara była noc. Według zmysłu wzroku bezchmurny, pogodny dzień. Słońce stojące wysoko nad horyzontem oświetlało górzyste wybrzeże. Była 22.30. Zacumowaliśmy przy molo. Rankiem zadziwieni byliśmy zainteresowaniem, jakie wzbudziła nasza bandera. Pozdrawiano nas, a urzędnicy, którzy przyszli na odprawę celną i paszportową bardzo sprawnie się z nią uporali.

Dorsz złowiony na wędkę w porcie Bodo.

Po krótkim odpoczynku w mieście Bodo, bardzo zniszczonym podczas II wojny światowej, przeszliśmy do Vestfiordu, miejsca zatopienia transatlantyka „Chrobry” (15 maja 1940 roku). W czasie kampanii norweskiej statek ten załadowany wojskiem płynąc z Harstad do Bodo został zbombardowany przez niemieckie samoloty. Zginęło wówczas 12 członków załogi, wielu przewożonych na statku żołnierzy zostało zabitych i rannych. W miejscu tym pobraliśmy wodę i zapaliliśmy znicze.

Przed naszymi oczyma przesuwała się malownicza, barwna panorama górska. Płynęliśmy wodnymi dolinami. Przy zmianie kursu roztaczał się nowy widok, jeden piękniejszy od drugiego. To były nasze Tatry zalane morzem. Spoglądając na te góry przypominałem sobie rajdy narciarskie w okolicach Pięciu Stawów lub Morskiego Oka. Od dawna nęcił mnie północny rejon Norwegii, za Kręgiem Polarnym. Miałem propozycję pożeglowania na południe, w cieplejsze rejony, ale czułem, że opiewany w tylu pieśniach i opowiadaniach błękit Morza Śródziemnego czy egzotyka Wysp Kanaryjskich nie mogą równać się z kolorytem północnego firmamentu. Takiej gamy odcieni błękitu, fioletu czy czerwieni daremnie można doświadczać w innych stronach świata. Pojawiają się one jedynie przy zbliżeniu do malowniczego archipelagu Lofotów, który tworzą setki górzystych wysp, wysepek i szkierów otaczających poszarpane fiordami wybrzeże północnej Norwegii. Wieczne śniegi pokrywają ich wierzchołki. Mieszkańców tutaj jest niewielu. Jedyną łączność ze światem zapewniają promy kursujące do Narviku i Bodo. Może dlatego wody są tu czyste, a urzekająca przyroda zastygła w swym dziewiczym stanie.

Wolno przecisnęliśmy się między cypelkami do portu Svolvaer, lofockiej stolicy położonej na największej wyspie archipelagu. Hoduje się tutaj owce, chociaż głównym źródłem utrzymania ludności jest rybołówstwo. Lofockie łowiska należą do najbogatszych na świecie. Panuje tutaj cisza, czystość i biel uroczych domków.

Wyspy Lofoty – port Svolvaer

Był jednak czas, gdy podczas nocy polarnej niebo rozjaśniało się wybuchami pocisków i bomb. Działo się to w grudniu 1941 roku, gdy brytyjskie siły morskie przeprowadziły akcję desantowo-dywersyjną na Wyspy Lofockie. W akcji tej brały udział również polskie niszczyciele eskortowe – „Krakowiak” i „Kujawiak”. Niemcy w odwecie na atak oddziałów brytyjsko-norweskich całkowicie zniszczyli osadę Reine na wyspie Moskenesoy.

Po wojnie na Lofoty znowu powróciła cisza. Ponownie objęła w swe posiadanie surowe wyspy i wysepki. Ludność żyje spokojnie i skromnie w swoich drewnianych, kolorowych domkach. Jest gościnna, serdeczna i uczynna.

<<  <     >  >>