Jachtem po morzach arktycznych

Szlak walk polskich marynarzy podczas drugiej wojny światowej (cz.8)

Po zacumowaniu wyszliśmy zwiedzić miasto, sercem którego jest dobrze osłonięty falochronami port. Zachwyciła nas barwa miasta. Wszystko jest tu kolorowe – małe kutry kołyszące się na czystej, niebieskiej wodzie, bajkowe domki wkomponowane w zielone wzgórza. Uliczki są wąskie, kamieniczki kilkupiętrowe, ładnie utrzymane ogródki. Brakuje tylko drzew. Nie rosną na wyspach smaganych lodowatym wiatrem. Mieszkańcy żyją z morza. Nawet dzieci potrafią obsługiwać łodzie przemieszczając się nimi po kanałach łączących wyspy. Codziennie na jachcie pojawiały się dzieciaki zainteresowane naszym jachtem i wyprawą.

Na wyspach przeczekaliśmy 3-dniowy sztorm, który buszował po Morzu Norweskim i Atlantyku. Kiedy wiatr ustalił się co do kierunku i siły, żegnani przez kapitana portu odcumowaliśmy od gościnnego nadbrzeża. Popychani silnym prądem, jaki bywa na Wyspach Owczych szybko oddaliliśmy się od archipelagu. Całą noc utrzymywała się wspaniała pogoda. Jacht sunął przed siebie odkładając dziobem biało-zielone skiby puszystej piany. Odkosy rozbiegały się wzdłuż burt i spływały bokami z cichym poszumem. Woda fosforyzowała świecąc milionami ogników. Poranek wstał pogodny, a wraz z nim obok jachtu pojawiły się delfiny. Szerokim wachlarzem rozmieściły się przed dziobem płynąc zgodnym z nami rytmem. Urządziły nam wspaniałe widowisko. Popisywały się zdolnościami akrobatycznymi skacząc parami przed dziobem, z niezwykłą zwinnością wykonując obroty, półobroty, kreśląc w powietrzu łuki a potem delikatnie wślizgując się pod powierzchnię. Jeden z nich duży, biało-czarny wyskakiwał na wysokość 3 lub 4 metrów, kręcił w powietrzu 2 pełne beczki, po czym spadał ogonem w dół do wody wzbijając fontanny. Takich karkołomnych skoków wykonał wiele. Byliśmy oczarowani ich występem. A one nie czekając na oklaski tak samo niespodziewanie zniknęły jak się pojawiły. Mieliśmy szczęście. Niedawno podziwialiśmy paradę wielorybów, teraz delfiny ukazały nam się w pełnej krasie. Są to zjawiska, które przeciętny zjadacz chleba ogląda tylko na filmie. Niezapomniane doznania.

Zachwycające popisy delfinów

Morze znów było puste, spokojne, wiatr niezbyt silny, przyjemny. Po pokazie delfinów położyłem się na koi, aby trochę odpocząć. Byłem przeświadczony, że przelot do portu Lerwik na Szetlandach będzie bezproblemowy. Straciłem czujność i to niestety się zemściło. Morze jest nieprzewidywalne, a robienie niespodzianek i to nieprzyjemnych to jego specjalność.

Było w okolicach południa, kiedy usłyszałem głośny trzask. Gwałtownie wyskoczyłem na pokład. Pękła jedna ze stalowych lin (watersztag) podtrzymująca maszty, które teraz niebezpiecznie przechyliły się ku rufie. Dalsza żegluga na żaglach stała się niemożliwa. Trzeba było natychmiast je zrzucić, aby nie połamały masztów. Byliśmy w morzu, daleko od lądu, a środek transportu odmówił posłuszeństwa. Był to jeden z rzadkich wypadków w ciągu moich wielokrotnych rejsów, kiedy czułem tak wielką bezsilność. Całe szczęście, że nie stało się to podczas sztormu, ale i tak sytuacja nie była do pozazdroszczenia. Jacht przypominał ptaka z uszkodzonymi skrzydłami. Jeszcze żył, ale nie mógł latać. Stanęliśmy w dryfie ustawiając jacht rufą w kierunku fali. Co zrobić w takiej sytuacji? Jacht musiał odzyskać żeglowność. Należało wykonać zastępczy watersztag i nadawał się do tego łańcuch kotwiczny. Odcięliśmy odpowiednią długość, ale jego zamocowanie okazało się bardzo trudnym zadaniem. Pozbawiony żagli jacht zanurzał się w wodzie dziobem, kiwał się na boki przy każdej nadchodzącej fali. Założenie końcówki awaryjnego watersztagu w otwór znajdujący się 20 cm nad linią wody mogło się udać z pontonu, ale było to przedsięwzięcie bardzo niebezpieczne. Ponton skakał na wodzie, wślizgiwał się pod dziób, w każdej chwili grożąc roztrzaskaniem głowy któregoś z dwóch siedzących w nim członków załogi. Ryzyko było ogromne, ale wiedzieliśmy, że tylko powodzenie tej akcji pozwoli na dalsze żeglowanie. Reszta załogi stała na dziobie w natężeniu obserwując te zmagania. Zaczęły nadciągać chmury zwiastujące pogorszenie pogody. Sytuacja stawała się coraz poważniejsza. Dwie godziny szamotaniny na pontonie nie dały żadnego rezultatu. I wtedy jeden z członków załogi walczący przedtem na pontonie zdecydował się wejść do wody. Zdjął ubranie, aby mu nie krępowało ruchów i wskoczył do lodowatej toni o temperaturze 6 stopni. Gdy jacht był wynoszony na fali w górę nurkował pod dziobnicę i usiłował założyć szeklę w otwór, kiedy dziób opadał do wody odskakiwał. Przednia zabawa, tyle, że grożąca utratą życia. Wreszcie mu się udało. Po kilkunastu takich nurkowaniach, kiedy my umieraliśmy ze strachu, końcówka liny została założona, a szekla dobrze dokręcona. Jacht uzyskał pełną zdolność żeglowania, a z watersztagiem do końca rejsu nie mieliśmy już żadnych kłopotów. Zdarzenie to potwierdza powtarzane wśród żeglarzy powiedzenie, że „żeglarz musi być zdrowy jak koń, mocny jak tur, zwinny jak kot. Inaczej nie ma po co wyruszać na morze.”

Kiedy niebezpieczeństwo zostało zażegnane, po określeniu pozycji okazało się, że od archipelagu szetlandzkiego dzieli nas 140 mil morskich. Składa się on z ponad 100 wysp (nie licząc małych wysepek), w tym około 30 zamieszkałych. Pierwszymi osadnikami byli Wikingowie, a następnie Norwegowie i Duńczycy. Następnego wieczoru zobaczyliśmy światło latarni Muckie Flugga. Zbliżyliśmy się do lądu. Niezbyt długo jednak cieszyliśmy się dobrą widzialnością. Położenie wysp w środku przepływającego Golfstromu sprawia, że mają one klimat charakteryzujący się dużą ilością opadów oraz bardzo gęstymi mgłami.

Latarnia zniknęła. Po pewnym czasie weszliśmy między dwa cyple skalne sterczące z morza. Szliśmy z prądem i wiatrem. Brzegi przesuwały się bardzo szybko, niczym krajobraz za oknami pędzącego pociągu. Po obu stronach wznosiły się urwiska przypominające scenerię fiordów, dzikość tych miejsc porażała, urok północy objawiał się w całej okazałości. I jak zwykle nie było drzew. Dalej od brzegów rozpościerały się trawiaste tereny pastwisk, na których zapewne wypasano słynne szetlandzkie owce i kucyki. Głębiej w zatoce tor wodny zwężał się, był kręty. Przed nami szedł kuter pilotowy. Widocznie wracał do portu po wyprowadzeniu statku na pełne morze. Szliśmy za nim spokojnie i bezpiecznie. Weszliśmy do portu Lerwik, największego miasta na Szetlandach, podobnego do innych wyspowych, cichych miasteczek, różniący się jedynie od nich jednolitym, czarnym kolorytem. Podstawą dobrobytu Szetlandczyków jest rybołówstwa oraz rolnictwo, głównym produktem szetlandzka wełna, z której wyspy słyną i artykuły dziewiarskie ręcznie wyrabiane przez miejscowe kobiety.

W Lerwiku jest stocznia i warsztaty floty rybackiej. Środkową część miasta stanowi spokojne, handlowe centrum z małymi, sennymi sklepikami. Domy są małe, przeważnie jedno lub dwupiętrowe. Nad ulicą portową stanowiącą rodzaj promenady dla mieszkańców góruje równy rząd kamiennych domków z wiktoriańskimi szczytnicami i typowymi kominami.

Za pilotem płynie się pewnie

Po opuszczeniu Lerwiku znów ogarnęła nas pustka morza. Wysokie ciemno-zielonkawe skały wyspy Bressay pozostały za rufą. Niebo nad nami, woda pod nami. Przywykliśmy już do kołysania jachtu, niewielkiej przestrzeni życiowej pod stopami, plusku wody i nieustannych niespodzianek ze strony żywiołów. Nie wiedzieliśmy, czy jest niedziela czy środa. Było tylko dziś, wczoraj, jutro. Żyliśmy na morzu. Od kiedy? Od dawna. Ale czuliśmy, że niedługo nastąpi kres naszego wędrowania. Mieliśmy w planach zawinięcie do Kirkwallu na Orkadach. Jednakże przeciwny wiatr o sile 8 stopni w skali Beauforta oraz silny prąd uniemożliwiły przejście między wyspami Shapinsay i Mainland. Szybko wycofaliśmy się z cieśniny, choć do portu było bardzo blisko – około 3 mil morskich. Pożeglowaliśmy w kierunku szkockich brzegów i weszliśmy do Aberdeen. Tutaj zatrzymaliśmy się na 3 dni. Na Morzu Północnym przeszliśmy nad mogiłą bohaterskiego okrętu podwodnego „Orzeł”. Z miejsca wiecznego spoczynku 60 marynarzy pobraliśmy wodę.

Kanałem Kilońskim weszliśmy na Morze Bałtyckie. Bałtyk obszedł się z nami po kumotersku. Widocznie jego jedyny wszechwładny monarcha tego akwenu Gosk był w dobrym humorze i żadne fale nie mąciły powierzchni morza. Zostaliśmy przez niego serdecznie powitani. By się nam dokładnie przyjrzeć zapalił swoją najjaśniejszą lampę – rozewską blizę. Pewnie była to nagroda za dobrze zdany egzamin wytrwałości w sztormach na morzach arktycznych, za nieprzespane noce, zimno przenikające do szpiku kości, mgły, mżawki i porywiste wiatry. Niespodziewana, ale zasłużona nagroda. Osiągnęliśmy wszystko co zamierzaliśmy i wracamy w doskonałej formie i z ogromnym doświadczeniem w żeglowaniu w północnej strefie podbiegunowej. Spędziliśmy 3 miesiące na jachcie doznając chwil strasznych, gdy jacht żeglował w ciężkich warunkach – niska temperatura, wilgoć, huraganowe wiatry, wysoka fala i mgła nieźle dały się we znaki, ale były też momenty pogody, słońca, przepięknych widoków i spokojnej żeglugi po pełnymi żaglami. Od dawna planowałem rejs po tych morzach. Pomimo czającego się przez cały czas zagrożenia z radością wspominam ten czas. Była to atrakcyjna przygoda. Wszystko nas cieszyło, upajało, zadziwiało. Odwiedziliśmy 5 morskich mogił, gdzie leżą polskie okręty oraz 2 cmentarze, gdzie spoczywają na wiecznej wachcie polscy marynarze. Z mogił morskich pobraliśmy wodę, z cmentarzy ziemię. Przywieźliśmy je do Gdyni. 11 listopada uroczyście złożono je w urnach pod płytą Polskiego Marynarza na Skwerze Kościuszki.

Każdy powrót z rejsu ma w sobie radość i smutek. Już wkrótce będziemy z rodziną, pojedziemy do pachnącego żywicą lasu zbierać jagody i grzyby, ale pewnie brakować nam będzie kołyszącego się pokładu pod stopami i woni szumiącego morza. I znowu będziemy planować kolejny rejs.

<<  <