Jachtem po morzach arktycznych

Szlak walk polskich marynarzy podczas drugiej wojny światowej (cz.6)

Po oderwaniu się od brzegów norweskich wzięliśmy kurs na niewielką wyspę na oceanie Jan Mayen. W deszczowo-śnieżnej szarudze zbliżyliśmy się do miejsca, gdzie w głębinach morskich leży okręt podwodny ”Jastrząb”. Cała załoga naszego jachtu w skupieniu zgromadziła się na pokładzie. Została opuszczona bandera. I tutaj także pobraliśmy wodę.

Kolejne dni żeglugi upływały w szarości, wilgoci i chłodzie zdającym się otulać cały świat. Zimna, stalowa, pusta przestrzeń morza stwarzała wrażenie, że oprócz naszego jachtu na świecie nic więcej nie istnieje. Kiedy zbliżaliśmy się do Jan Mayen w oddali, z mgły i chmur, wyłoniła się potężna czasza wielkiego lodowca. Widoczny był tylko kopulasty wierzchołek. To była właśnie ta wyspa.

Widok wulkanicznych wybrzeży pokrytych lodowcami

Wyspa wyrasta z podwodnego łańcucha górskiego ciągnącego się od Islandii do Grenlandii. Jest pochodzenia wulkanicznego (na niej znajduje się wygasły wulkan o wysokości 2277 m), a jej powierzchnię częściowo pokrywa lodowiec. W wysokiej, skalistej bryle o zboczach opadających do morza pionowymi ścianami kamiennych klifów skupiło się całe piękno surowej arktycznej przyrody. O wyspę nigdy nie walczono, nie zapisała się w historii sporów dyplomatycznych, podczas II wojny światowej nie była punktem strategicznym. Leżała jedynie na trasie konwojów i była początkiem gehenny marynarzy płynących do Murmańska. Wielu marynarzy, którzy oglądali ją tak jak my nie przeżyło ataków niemieckich okrętów podwodnych i lotnictwa. Na wyspie nie ma portu, za to jest kilka zatoczek, w których można spokojnie zakotwiczyć. My stanęliśmy w Zatoce Batvik w pobliżu stacji meteorologicznej, której pracownicy są jedynymi mieszkańcami wyspy. Niestety duża fala przybojowa uniemożliwiła nam lądowanie. Ponadto nadciągająca mgła i zmiana kierunku wiatru nakazywała jak najszybsze jej opuszczenie. Po wybraniu kotwicy ruszyliśmy w dalszą drogę. Po prawej burcie jachtu przesuwał się wspaniały skalisty brzeg, ta część wyspy wolna była od lodu i przez chwilę jeszcze w pięknej słonecznej pogodzie podziwialiśmy lodowiec w całym jego majestacie. Według opisów podróżników trudno trafić na splot tak sprzyjających warunków.

Malejące, zasnute mgiełką wybrzeże stanowiło ostatni oglądany fragment Arktyki. Przed nami rozciągało się puste, spokojne morze. Nad głowami krążyły mewy. Szybko mknęliśmy do następnego celu. Było to Islandia, która w okresie II wojny światowej z racji swojego położenia była wielką bazą morską i lotniczą państw koalicji antyfaszystowskiej. Tutaj stacjonowały samoloty patrolujące rozległe obszary północnego Atlantyku, stąd wyruszały liczne konwoje do Murmańska. Już wkrótce wyłonił się przed nami wielki masyw górski stromo opadający w dół. Trafiliśmy na wschodni kraniec wejścia do Eyjafjordhur, fiordu, który po 7 godzinach doprowadził nas do Akurey, trzeciego co do wielkości miasta na wyspie. Fiordem płynęliśmy bardzo wolno. Po obu stronach wznosiły się wysokie, strome brzegi, na tarasowo położonych trawiastych połaciach pasły się stada owiec, w wyższych partiach gór zalegał śnieg. Powierzchnia morza przypominała taflę jeziora, wiał słaby wiaterek, było bardzo słonecznie. Gdy minęliśmy wąskie gardło fiordu i wypłynęliśmy na cichą, pozbawioną fali zatokę, tuż przed nami, na płaskim brzegu wylądował samolot. Zrzuciliśmy żagle i na silniku weszliśmy do basenu jachtowego. Silny, niekorzystny wiatr przytrzymał nas dłużej w porcie. Gdy tylko usłyszeliśmy pomyślną dla nas prognozę pogody szybko podnieśliśmy żagle. Niestety nie sprawdziła się. Minęło wiele godzin zanim wyszliśmy z fiordu. Wiał szkwalisty, północny wiatr, który niósł z sobą lodowaty powiew Arktyki. Dmuchał prosto znad lodów północnej Grenlandii. Było zimno, mokro, sól osiadała na twarzach, rękach, włosach. Czyżbyśmy wiecznie byli skazani na żeglowanie pod wiatr i to o sile nigdy poniżej 6B? Sztorm siadł dopiero następnego dnia. Nadciągnęła mgła uniemożliwiając nam zobaczenie legendarnej iglicy Hornbjaerg sterczącej nad wschodnim klifowym wybrzeżem Islandii, krainy całkowicie opanowanej przez ptaki morskie. Padał drobny deszczyk przeplatany lodową krupą. Zdążaliśmy do Reykjaviku, stolicy Islandii. To kraj ognia i lodu –77% zajmują nieużytki, 1/10 pokrywają lodowce, na wyspie znajduje się 140 wulkanów, w tym 26 czynnych. Linia brzegowa, z wyjątkiem wybrzeża południowego, jest dobrze rozwinięta, z licznymi zatokami i głębokimi fiordami. Klimat bardzo zmienny, gleba uboga niesprzyjająca rozwojowi roślinności. Dla zrównoważenia tego stanu przyroda wyposażyła okoliczne wody w zasoby rybne. Gospodarka Islandii całkowicie zależna jest od rybołówstwa. Odkrywcami tej odległej wyspy byli irlandzcy zakonnicy, pierwszymi osadnikami norwescy Wikingowie. W roku 874 na wyspę przybył młody jarla norweski Ingolfur Amarson poszukujący nowej ojczyzny. Osiadł on nad brzegiem zatoki, którą nazwał Reykjavikiem (Zatoką Dymów) od unoszących się nad okolicznymi gorącymi źródłami oparów.

Opłynięcie Islandii uważa się za rejs o maksymalnej skali trudności. Wokół wyspy wiatry wieją nieregularnie i trudno przewidzieć, kiedy i z jakiego kierunku nadejdzie nawałnica w postaci silnego wiatru spadowego z lodowców. Dodać do tego należy ciągłe zamglenia i anomalie magnetyczne, wreszcie zalodzenie spotykane u północnych wybrzeży wyspy nawet w okresie lata.

Po dobowej żegludze w znośnych warunkach nastąpiła wyraźna zmiana pogody. Z północy nadciągał olbrzymi dywan postrzępionych chmur mieniących się wszelkimi cieniami szarości, stali i granatu. Dmuchnęło silnym wiatrem, który niósł ze sobą mroźny oddech pobliskich lodowców. Morze jakby rażone ostrogą niecierpliwego jeźdźca stanęło dęba. Linia horyzontu została poszarpana przez kłębiące się fale, którym wiatr zrywał białe grzywy. Rozszalał się potężny sztorm. Zrzuciliśmy żagle zamieniając je na sztormowe. Od rufy zaczęły atakować nas szumiące grzywacze unoszące kadłub jachtu na wypukłym grzbiecie. Sztorm wzmagał się coraz bardziej przetaczając po wodzie coraz to większe i dłuższe fale ozdobione białą pianą na szczytach, goniące jedna drugą z niezwykłą szybkością. Powiększająca się ilość unoszonego w powietrze pyłu wodnego pogarszała i tak nie najlepszą widoczność. Po obu stronach burt wyrastały białe, wysokie na metr skiby, jacht przyspieszał gwałtownie i rwał do przodu starając się dotrzymać prędkości fali. Raz zapadał się w rozwarte kotliny wodne, to znów wynoszony był wysoko w przestworza, aż po kłęby nisko zawieszonych chmur, przez nadchodzącą od strony rufy kolejną falę. Morze i niebo stopiły się w jedną bezbarwną szarość. Zrobiło się takie piekło, jakby wszystkie morskie siły sprzęgły się przeciwko nam. Głos morza, głuchy i posępny, stawał się coraz potężniejszy. Słychać było jego zmienne w tonacji zawodzenie, ryczały grzywacze, wicher gwizdał w olinowaniu. Jacht rzucał się jak oszalały, wszystko terkotało wprawiając go w nieustanny rezonans. Ogromne fale szły na nas jedna za drugą, rozpędzone, huczące i groźne. Na wierzchołku każdej z nich pienił się parometrowej wysokości skotłowany grzebień porywany wichrem o sile nie mniejszej niż 11 stopni w skali Beauforta. Uderzał tysiącami rozwianych kropel w sternika siekając mu twarz i ręce bolesnymi, lodowatymi igłami. Prędkość jachtu zaczynała być niepokojąca. Na powierzchni morza działy się niesamowite rzeczy. Właściwie nie było żadnej powierzchni. Nic nie było widać, dookoła kłębił się tylko gęsty, wodny pył. Szerokie podstawy grzywaczy wyrastały z głębi oceanu, przeskakiwały przez siebie, padały sobie na plecy pożerając się wzajemnie. Gdy jacht znalazł się na drodze tej kotłowaniny uderzony falą z rufy nabierał raptownego przyspieszenia na zboczu fali i wchodził w ślizg niczym narciarz pędzący szusem ze stoku. Schodząc z tak dużą szybkością z grzbietu fali jacht mógł w jej dolinie zaryć dziobem i przekoziołkować. Stanęliśmy w obliczu zagłady. Jedynie zmniejszenie szybkości jachtu przy schodzeniu z grzbietu fali mogło nas ocalić. Mogliśmy tego dokonać wyrzucając z rufy 2 liny przymocowane do burty z tyłu jachtu. Poprzez działanie hamujące ustabilizowały one kurs jachtu, zapewniły jego lepszą sterowność. Nie zmniejszyło to jednak zagrożenia ze strony wiatru i fali. Gdy jacht znajdował się na dnie wodnej doliny, wydawało się, że nadchodząca od rufy fala jest znacznie wyższa od poprzedniej, a liny ciągną się gdzieś na widnokręgu. Jacht stał jakby w miejscu, a wodne góry goniły go grożąc unicestwieniem. Szumiący potok przelewał się przez pokład, nad powierzchnią wody majaczyły jedynie maszty, nadbiegające grzywacze zalewały sternika usiłując oderwać go od koła sterowego.

Sztormujący jacht

Ale jacht nie poddawał się. Pochylał się w kierunku dzioba, opadał na rufę, przechylał się na obie burty. Momentami szedł równo. Olinowanie trzymało się dobrze, chociaż naprężenie na masztach musiało być olbrzymie. Mocno trzymałem koło sterowe w rękach. Wiedziałem, że dzierżę w dłoniach dalszy swój los i całej mojej załogi. Byłem czujny i spięty. Moment nieuwagi i jacht natychmiast skręcał do wiatru i ustawiał się burtą do fali. Groziło to wywrotką. Starałem się prowadzić jacht rufą do fali, pod kątem 20 stopni do wiejącego wiatru. Jak tylko nad rufą wyrastała nowa góra wodna, sycząca, straszliwa i złowroga, uderzająca w jacht z potężnym hukiem mocno zapierałem się nogami o obudowę kokpitu, aby nie dać się przewrócić i porwać fali, tylko stawić jej czoła. Każda z nich była wyzwaniem. Zlany potem i słoną wodą nie mogłem nawet na sekundę puścić koła sterowego. Ciążyła na mnie odpowiedzialność za życie ludzi, pozostających wewnątrz jachtu, którego prowadzenie po oceanicznej fali i w takich warunkach to nie były żarty. Cieszyłem się z każdego wygranego pojedynku, gdy groźny przed chwilą grzywacz potulnie przetoczył się pod kadłubem. Byłem w sytuacji żołnierza na polu walki. Wokół pękają pociski, żołnierz pada przy każdej salwie obsypywany zwałami ziemi, ale musi biec dalej przewidując miejsce następnego wybuchu. Trzeba przezwyciężyć strach, opanować nerwy, wykazać się sprytem, aby wybrnąć z opresji. Tym razem znowu mi się udało.

<<  <     >  >>